[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dlatego ucztowano bez przeszkód. Zwierzęta posilały się jeszcze teraz.
Miały pozostać na miejscu póty, aż skruszą ostatnie kości i wyssą resztki
szpiku.
Spośród całej zgrai jedynie Błyskawica porzucił już jadło. Kropla psiej
krwi dała o sobie znać. Ogarnęło go ponownie silne pragnienie
samotności. Wycie niewidzialnej zawieruchy, jaskrawy połysk zorzy pod-
nieciły go gwałtownie. W takich chwilach na czas jakiś przestawał być
wilkiem. Poprzez dwadzieścia pokoleń wracał ku niemu duch Skagena.
Doznawał przemiany, której nie mógł pojąć, żarła go tęsknota do rzeczy
utraconej, cennej, choć nigdy nie znanej. Psi zew przemawiał z mroku lat.
Wszystko to owładnęło nim właśnie teraz. Wyszedł z parowu, w
którym pomordowano reny i stał sam jeden na zakrzepłym, pozbawionym
wszelkiej roślinności barren. Gdyby go tak zobaczył człowiek, orzekłby
natychmiast, iż nie jest to wilk, lecz pies, pies potężnego wzrostu i mocnej
budowy. Nie był biały jak wilki polarne, tylko odziedziczył ciemnoburą
sierść przodka Skagena. W czysto psiej pozie nasłuchiwał zawodzenia
wichru.
Wicher ten bardziej niż księżyc, gwiazdy i zorza napawał go
niepokojem, wlewał w żyły ferment podniecenia. Miał ochotę gnać po
psiemu dla samej radości biegu i to gnać samotnie! Instynkt
przywódcy zgrai pierzchł. Na czas jakiś przestał być wilkiem. Lecz i
psem także nie był. We krwi nosił wrodzoną dzikość. A duchy sprzed lat
dwudziestu wołały nań, duchy stworzeń zamieszkałych w budach przy
ogniskach ludzi białych, duchy, których mową było szczekanie, nie zaś
wycie! Błyskawica, sam nie wiedząc dlaczego, odpowiedział na ten zew.
Pomknął wprost przed siebie, z wiatrem. Nie licowało to bynajmniej z
elementarną wilczą przezornością, lecz nocy dzisiejszej Błyskawica ani o
to dbał. Nie uprawiał przecież łowów i nie bał się niczego. Dorosły wilk
nie zna zabaw. %7łyje życiem naręcznym i ponurym. Ale Błyskawica, z
kroplą psiej krwi przemawiającą doń z oddali, uczuł raptem chęć igraszek.
Pragnienie to było dlań samo w sobie zagadką. Niby dorosły, który nigdy
dzieckiem nie był, nie miał pojęcia, jak się należy bawić. Duch psa
przemawiał doń dziwną mową. Silił się zrozumieć-i odpowiedzieć. Lecz
jedyną odpowiedzią, jaką dać potrafił, był właśnie bieg. %7łe zaś brakło
żywego towarzysza, który by jego zachcianki podzielał gnał ha
wyścigi z wiatrem!
Biegł tak zawsze, ilekroć wicher wył i zawodził w przestrzeniach
podniebnych, nie muskając jednak ziemi. To dopiero był kompan. Choćby gnał,
nie wiem jak długo i szybko, nie zdołał go nigdy dopędzić. Wicher go
przynaglał, drwił z niego, śmiał się zeń i śmiał się z nim wespół.
Nocy dzisiejszej Błyskawica miał wrażenie, iż jest to prawie namacalna żywa
istota. Chwilami wiatr szybował tak wysoko, jakby już zamierzał całkiem
umknąć między gwiazdy; to znów opadał w dół niemal mu grzbiet, muskając,
radosny, rześki, naglący do zawrotnego pędu. Wtenczas Błyskawica dobywał z
gardzieli dzwięku, którego wilki, malamuty i haski nie znają wcale. Było to
niemal prawdziwe ujadanie. Wesoły, zziajany pies wyzywał wicher.
Mila za milą utrzymywał szalone tempo. Wreszcie ozór zwisł mu z pyska,
dech stał się krótki i ostatecznie Błyskawica stanął. Po chwili siadł na śniegu z
wywieszonym na całą długość ozorem i ział ciężko. Bardziej niż kiedykolwiek
przypominał teraz psa. Zmiał się. Obok zaś psiego roześmiania pyska miał,
zupełnie nie po wilczemu, wstydliwie zwieszone uszy. Wiatr pobił go raz
jeszcze. Wyprzedził go tak dalece, że nawet dzwięk w powietrzu zamarł, więc
Błyskawica badawczo spoglądał ku gwiazdom i badał lśniącą zorzę, której
olbrzymia, wielobarwna parasolka rozwierała się i zamykała bez przerwy.
Czas jakiś trwała dziwaczna cisza, cisza kompletna. Błyskawica nasłuchiwał
czujnie. Wycie wichru rozbrzmiało raptem znowu, tym razem poza nim. Uszy
psa zwisły zupełnie. Pysk zamknął się w pokornym doznaniu porażki. Wiatr nie
tylko go prześcignął, lecz niepostrzeżenie zatoczył koło i teraz wabił znów do
nowej beznadziejnej gonitwy.
Jego bure, długie cielsko strzeliło z miejsca niby pocisk. Zaledwie raz czy
dwa w życiu całym rozwijał taką szybkość. Mimo to głos wichru wyprzedzał go
stale, a minąwszy nawoływał drwiąco.
Gdy Błyskawica przystanął po raz wtóry, zrobił dziesięć mil. Bieg go nie
wyczerpał. Zatchnął się jedynie własnym pędem. Ciało miał wciąż pełne
nerwowego napięcia tworzącego atmosferę nocy. Lecz na razie dał pokój
gonitwie. Podniecenie sił żywotnych ułożyło się nieco, toteż ruszył przed się
truchtem starając się dojrzeć lub usłyszeć coś nowego.
Co by to miało być nie wiedział. Nie o zwierzynę mu szło, gdyż nie był
głodny i nie odczuwał pragnienia łowów. Wałęsał się po prostu, jak się wałęsa
pies w gwiazdziste i miesięczne noce po kraju, w którym stoją budy i mieszkają
ludzie biali. Tak przed laty spacerowali sobie przodkowie Błyskawicy, kłusując
leniwie przez pola i łąki, włócząc się bez celu, z samej radości życia tylko, dla
poznania jego tajemnic.
Wędrował już około dwóch godzin, gdy pekoowao, krotochwilny czarodziej,
stworzył mu na drodze niespodziewaną przygodę.
* * *
Mistapoos był to potężny zając polarny, stary, siwobrody jegomość mądry
doświadczeniem wielu lat. Na pochylności łąki, gdzie pod kożuchem śniegu rósł
obficie zielony mech, zebrała się ich cała gromadka, około dwudziestu bielaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
Dlatego ucztowano bez przeszkód. Zwierzęta posilały się jeszcze teraz.
Miały pozostać na miejscu póty, aż skruszą ostatnie kości i wyssą resztki
szpiku.
Spośród całej zgrai jedynie Błyskawica porzucił już jadło. Kropla psiej
krwi dała o sobie znać. Ogarnęło go ponownie silne pragnienie
samotności. Wycie niewidzialnej zawieruchy, jaskrawy połysk zorzy pod-
nieciły go gwałtownie. W takich chwilach na czas jakiś przestawał być
wilkiem. Poprzez dwadzieścia pokoleń wracał ku niemu duch Skagena.
Doznawał przemiany, której nie mógł pojąć, żarła go tęsknota do rzeczy
utraconej, cennej, choć nigdy nie znanej. Psi zew przemawiał z mroku lat.
Wszystko to owładnęło nim właśnie teraz. Wyszedł z parowu, w
którym pomordowano reny i stał sam jeden na zakrzepłym, pozbawionym
wszelkiej roślinności barren. Gdyby go tak zobaczył człowiek, orzekłby
natychmiast, iż nie jest to wilk, lecz pies, pies potężnego wzrostu i mocnej
budowy. Nie był biały jak wilki polarne, tylko odziedziczył ciemnoburą
sierść przodka Skagena. W czysto psiej pozie nasłuchiwał zawodzenia
wichru.
Wicher ten bardziej niż księżyc, gwiazdy i zorza napawał go
niepokojem, wlewał w żyły ferment podniecenia. Miał ochotę gnać po
psiemu dla samej radości biegu i to gnać samotnie! Instynkt
przywódcy zgrai pierzchł. Na czas jakiś przestał być wilkiem. Lecz i
psem także nie był. We krwi nosił wrodzoną dzikość. A duchy sprzed lat
dwudziestu wołały nań, duchy stworzeń zamieszkałych w budach przy
ogniskach ludzi białych, duchy, których mową było szczekanie, nie zaś
wycie! Błyskawica, sam nie wiedząc dlaczego, odpowiedział na ten zew.
Pomknął wprost przed siebie, z wiatrem. Nie licowało to bynajmniej z
elementarną wilczą przezornością, lecz nocy dzisiejszej Błyskawica ani o
to dbał. Nie uprawiał przecież łowów i nie bał się niczego. Dorosły wilk
nie zna zabaw. %7łyje życiem naręcznym i ponurym. Ale Błyskawica, z
kroplą psiej krwi przemawiającą doń z oddali, uczuł raptem chęć igraszek.
Pragnienie to było dlań samo w sobie zagadką. Niby dorosły, który nigdy
dzieckiem nie był, nie miał pojęcia, jak się należy bawić. Duch psa
przemawiał doń dziwną mową. Silił się zrozumieć-i odpowiedzieć. Lecz
jedyną odpowiedzią, jaką dać potrafił, był właśnie bieg. %7łe zaś brakło
żywego towarzysza, który by jego zachcianki podzielał gnał ha
wyścigi z wiatrem!
Biegł tak zawsze, ilekroć wicher wył i zawodził w przestrzeniach
podniebnych, nie muskając jednak ziemi. To dopiero był kompan. Choćby gnał,
nie wiem jak długo i szybko, nie zdołał go nigdy dopędzić. Wicher go
przynaglał, drwił z niego, śmiał się zeń i śmiał się z nim wespół.
Nocy dzisiejszej Błyskawica miał wrażenie, iż jest to prawie namacalna żywa
istota. Chwilami wiatr szybował tak wysoko, jakby już zamierzał całkiem
umknąć między gwiazdy; to znów opadał w dół niemal mu grzbiet, muskając,
radosny, rześki, naglący do zawrotnego pędu. Wtenczas Błyskawica dobywał z
gardzieli dzwięku, którego wilki, malamuty i haski nie znają wcale. Było to
niemal prawdziwe ujadanie. Wesoły, zziajany pies wyzywał wicher.
Mila za milą utrzymywał szalone tempo. Wreszcie ozór zwisł mu z pyska,
dech stał się krótki i ostatecznie Błyskawica stanął. Po chwili siadł na śniegu z
wywieszonym na całą długość ozorem i ział ciężko. Bardziej niż kiedykolwiek
przypominał teraz psa. Zmiał się. Obok zaś psiego roześmiania pyska miał,
zupełnie nie po wilczemu, wstydliwie zwieszone uszy. Wiatr pobił go raz
jeszcze. Wyprzedził go tak dalece, że nawet dzwięk w powietrzu zamarł, więc
Błyskawica badawczo spoglądał ku gwiazdom i badał lśniącą zorzę, której
olbrzymia, wielobarwna parasolka rozwierała się i zamykała bez przerwy.
Czas jakiś trwała dziwaczna cisza, cisza kompletna. Błyskawica nasłuchiwał
czujnie. Wycie wichru rozbrzmiało raptem znowu, tym razem poza nim. Uszy
psa zwisły zupełnie. Pysk zamknął się w pokornym doznaniu porażki. Wiatr nie
tylko go prześcignął, lecz niepostrzeżenie zatoczył koło i teraz wabił znów do
nowej beznadziejnej gonitwy.
Jego bure, długie cielsko strzeliło z miejsca niby pocisk. Zaledwie raz czy
dwa w życiu całym rozwijał taką szybkość. Mimo to głos wichru wyprzedzał go
stale, a minąwszy nawoływał drwiąco.
Gdy Błyskawica przystanął po raz wtóry, zrobił dziesięć mil. Bieg go nie
wyczerpał. Zatchnął się jedynie własnym pędem. Ciało miał wciąż pełne
nerwowego napięcia tworzącego atmosferę nocy. Lecz na razie dał pokój
gonitwie. Podniecenie sił żywotnych ułożyło się nieco, toteż ruszył przed się
truchtem starając się dojrzeć lub usłyszeć coś nowego.
Co by to miało być nie wiedział. Nie o zwierzynę mu szło, gdyż nie był
głodny i nie odczuwał pragnienia łowów. Wałęsał się po prostu, jak się wałęsa
pies w gwiazdziste i miesięczne noce po kraju, w którym stoją budy i mieszkają
ludzie biali. Tak przed laty spacerowali sobie przodkowie Błyskawicy, kłusując
leniwie przez pola i łąki, włócząc się bez celu, z samej radości życia tylko, dla
poznania jego tajemnic.
Wędrował już około dwóch godzin, gdy pekoowao, krotochwilny czarodziej,
stworzył mu na drodze niespodziewaną przygodę.
* * *
Mistapoos był to potężny zając polarny, stary, siwobrody jegomość mądry
doświadczeniem wielu lat. Na pochylności łąki, gdzie pod kożuchem śniegu rósł
obficie zielony mech, zebrała się ich cała gromadka, około dwudziestu bielaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]