[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej barwie, gdzie nawet kaktus
należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane w worki i manierki zmniejszyły się
w sposób niepokojący. Pod koniec drugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje.
Chodziło tu przede wszystkim o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie
wydostaniemy się z tych przeklętych bezdroży! Na szczęście wiezliśmy jeszcze
sporo świeżej trawy i zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego,
ile się dało, i poupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach
swej myśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy? Z
żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej. Nie mieliśmy już ani
kawałka mięsa, nawet suszonego, a jedynie pemikan, suchary i kawę.
W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku roznieconym z
kilku zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż w tych stronach
nocne ognisko to rzecz zbyteczna nie ma tu drapieżników nocny chłód,
jaki następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawał we znaki. Kuliłem
się pod pledem, marząc o trzaskających złotym płomieniem polanach. W
wyniku ledwo drzemałem, budząc się co chwila zmarznięty na kość, i nocną
wartę uznałem tym razem za przyjemną rozrywkę.
Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedy niebo poczęło
różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami rzuciłem na prawie
wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów, roznieciłem szybko ogień i
niepomny na nakazy oszczędnościowe nastawiłem wodę na kawę aż w trzech
pełnych po brzegi naczyniach. Moi towarzysze jeszcze spali. Kiedy woda
zaczęła wrzeć, dość bezceremonialnie ich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak
przemarznięci, iż bez słowa protestu przyjęli z moich rąk wielkie kubki
pachnącego napoju. Ze słowami nagany spotkałem się dopiero podczas pojenia
koni. Wtedy mój postępek określił Karol jako szaleństwo, a Colorado stwierdził
zgryzliwie, że on sam jest bardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak ktoś
inny" tu zerknął na mnie pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny
nierozważny postępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo
trzeba było jechać jak najszybciej.
Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się na szczyt
nieba, przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda była możliwa dzięki
zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, a nawet raptownie
nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie przeczuwając ich kierunek, i po
paru minutach znowu na nie trafiał. W południe uczyniło się tak gorąco, że nie
sposób było dalej wędrować. Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej
płaszczyzny, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia.
Ale nigdzie ani marnego drzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając
nad sobą prymitywny namiot z derek podpartych strzelbami.
W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na ranną rozrzutność
ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzysze zapadli w głębokie
milczenie.
Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwór
improwizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące z
opuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na nie
wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym powietrzem. I właśnie
wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł głowę.
Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył, bo
natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł trącając jedną ze strzelb podpórek.
Namiot zawalił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów sukna. I oto, co
ujrzałem: na pierwszym planie Colorado z rewolwerem w dłoni, na drugim
konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami i głowami wyciągniętymi w
kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, na trzecim planie, w dali jaskrawo
błyszczącej w słońcu jakiś cień sunący w naszym kierunku. Zmęczenie
znikło. Chwyciłem za lornetkę:
Jezdziec powiedziałem ochrypłym głosem.
Tak to wygląda przytaknął Colorado. Ależ się wlecze...
Może pada z pragnienia?
Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkany wędrowiec
tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły. Spiąłem
wierzchowca do galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałem jeszcze głos
Colorado:
Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..? Potem ogarnęła mnie cisza
martwej przestrzeni mącona tylko głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość
szybko malała, aż to, co było dotąd sylwetką, cieniem, stało się wyraznym
kształtem. Zbliżał się ku mnie koń. Bez jezdzca. Z opuszczonym łbem i
cuglami, które wlokły się po ziemi. Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść
zwierzęcia znaczyły białe płaty piany, oczy miał zamglone, niewidzące, a zad
znaczyła czerwona, podłużna plama zakrzepłej krwi.
Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił. Poznałem to po
drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy go zatrzymałem.
Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tego zmuszę
padnie. Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze byli dość daleko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej barwie, gdzie nawet kaktus
należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane w worki i manierki zmniejszyły się
w sposób niepokojący. Pod koniec drugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje.
Chodziło tu przede wszystkim o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie
wydostaniemy się z tych przeklętych bezdroży! Na szczęście wiezliśmy jeszcze
sporo świeżej trawy i zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego,
ile się dało, i poupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach
swej myśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy? Z
żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej. Nie mieliśmy już ani
kawałka mięsa, nawet suszonego, a jedynie pemikan, suchary i kawę.
W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku roznieconym z
kilku zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż w tych stronach
nocne ognisko to rzecz zbyteczna nie ma tu drapieżników nocny chłód,
jaki następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawał we znaki. Kuliłem
się pod pledem, marząc o trzaskających złotym płomieniem polanach. W
wyniku ledwo drzemałem, budząc się co chwila zmarznięty na kość, i nocną
wartę uznałem tym razem za przyjemną rozrywkę.
Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedy niebo poczęło
różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami rzuciłem na prawie
wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów, roznieciłem szybko ogień i
niepomny na nakazy oszczędnościowe nastawiłem wodę na kawę aż w trzech
pełnych po brzegi naczyniach. Moi towarzysze jeszcze spali. Kiedy woda
zaczęła wrzeć, dość bezceremonialnie ich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak
przemarznięci, iż bez słowa protestu przyjęli z moich rąk wielkie kubki
pachnącego napoju. Ze słowami nagany spotkałem się dopiero podczas pojenia
koni. Wtedy mój postępek określił Karol jako szaleństwo, a Colorado stwierdził
zgryzliwie, że on sam jest bardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak ktoś
inny" tu zerknął na mnie pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny
nierozważny postępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo
trzeba było jechać jak najszybciej.
Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się na szczyt
nieba, przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda była możliwa dzięki
zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, a nawet raptownie
nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie przeczuwając ich kierunek, i po
paru minutach znowu na nie trafiał. W południe uczyniło się tak gorąco, że nie
sposób było dalej wędrować. Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej
płaszczyzny, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia.
Ale nigdzie ani marnego drzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając
nad sobą prymitywny namiot z derek podpartych strzelbami.
W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na ranną rozrzutność
ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzysze zapadli w głębokie
milczenie.
Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwór
improwizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące z
opuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na nie
wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym powietrzem. I właśnie
wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł głowę.
Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył, bo
natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł trącając jedną ze strzelb podpórek.
Namiot zawalił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów sukna. I oto, co
ujrzałem: na pierwszym planie Colorado z rewolwerem w dłoni, na drugim
konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami i głowami wyciągniętymi w
kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, na trzecim planie, w dali jaskrawo
błyszczącej w słońcu jakiś cień sunący w naszym kierunku. Zmęczenie
znikło. Chwyciłem za lornetkę:
Jezdziec powiedziałem ochrypłym głosem.
Tak to wygląda przytaknął Colorado. Ależ się wlecze...
Może pada z pragnienia?
Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkany wędrowiec
tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły. Spiąłem
wierzchowca do galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałem jeszcze głos
Colorado:
Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..? Potem ogarnęła mnie cisza
martwej przestrzeni mącona tylko głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość
szybko malała, aż to, co było dotąd sylwetką, cieniem, stało się wyraznym
kształtem. Zbliżał się ku mnie koń. Bez jezdzca. Z opuszczonym łbem i
cuglami, które wlokły się po ziemi. Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść
zwierzęcia znaczyły białe płaty piany, oczy miał zamglone, niewidzące, a zad
znaczyła czerwona, podłużna plama zakrzepłej krwi.
Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił. Poznałem to po
drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy go zatrzymałem.
Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tego zmuszę
padnie. Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze byli dość daleko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]