[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na dzień drogi, nie chciano ryzykować, że w razie nieprzewidzianej potrzeby beczki okażą się puste.
Czerpiąc ze studni w miasteczku, trzeba było uważać, żeby zostawić dość wody dla mieszkańców.
Tak też zrobiono, a następnie odszukano wójta i wystawiono mu rachunek. Nie był zbyt wiele wart,
bo dla zrealizowania go należało udać się za granicę, a biedny wójt nigdy w życiu nie odjechał tafc
daleko od swojej wioski. Niemniej takie rozwiązanie wydało się wygodniejsze, a zresztą co komu po
pieniądzach w miejscu, gdzie dominował handel wymienny.
Jeszcze przed zachodem słońca ciężarówki i wozy ustawiono w krąg, którego obwód patrolowali
wartownicy. Wystawiono czujki, spętano konie. Kawalerzyści zajęli się swoimi wierzchowcami
rozkiełznali je, uwolnili od siodeł i napoili. Prentice czekał niemal do zmroku, zanim podsunął
swojemu kasztanowi obciętą puszkę po benzynie napełnioną wodą.
Wystarczy. Pochorujesz się stwierdził w końcu. Po chwili jednak dolał do puszki jeszcze kilka
kwaterek. Założył koniowi na łeb torbę z obrokiem i czekał, aż zwierzę zje. Była to wojskowa,
przydziaÅ‚owa pasza, ale zważywszy, że ekspedycjÄ™ organizowano w niebywaÅ‚y® poÅ›piechu, nie
należało ufać jej jakości. Prentice nie chciał ryzykować, że zwierzę, znalazłszy w ziarnie jakiś
kamyk, przestanie jeść. Gdyby tak się stało, musiałby opróżnić karmiak i w ten sposobi by koń to
zauważył napełnić go od nowa, oczywiście lepiej przebrań* paszą. Wtedy może kasztan skusiłby
się na nową porcję. Na wezęście ziarno okazało się czyste i kiedy koń podjadł, chłopiec jessKSJC
raz dokładnie go wyszczotkował i zadowolony, że zrobił wszystko jak należy, postanowił zająć się
sobÄ….
Zwykle w warunkach polowych rozbijano specjalne namioty, gdzie wydawano iotaierzom posiłki,
przygotowane przez wydzieloną do tego celu kóppanię. Tym razem każdy musiał żywić się sam.
Pierw-
50
51
szego dnia marszu ludzie otrzymali przydział fasoli, suszonej wołowiny, sucharów, boczku i kawy i
w miarę potrzeby uzupełniali zapasy z wozów kwatermistrzostwa. W rezultacie plecaki żołnierskie
były przeładowane, choć niektórzy chętnie zabraliby jeszcze więcej, na wszelki wypadek. Samo
jedzenie nie było zbyt wartościowe, ale się nie psuło; wybrano je przede wszystkim ze względu na
jego masę. Smakowało marnie, ale było trwałe.
Chłopiec przykucnął i zaczął grzebać w jukach. Kolana miał otarte do krwi, bolały go, po
wielomiesięcznej przerwie odwykłe od jazdy, krzyż i pośladki, toteż schylając się krzywił się z bólu.
Wypakowując cukier, kawę i porcję wołowiny zaczął ssać kawałek suchara. Podniósł się i na
miękkich nogach ruszył w stronę grupy żołnierzy, wśród których zauważył sierżanta.
Przykucnęli kołem, całkowicie pochłonięci rozpalaniem ogniska. W gęstniejącej ciemności Prentice
widział błyski zapałek. Ciekaw był, czego zamierzali użyć jako paliwa. Podszedł bliżej i wtedy
okazało się, że to suche gałęzie mezguite, połamane i ułożone w stosik; sierżant wsuwał właśnie
między nie płonącą zapałkę. Zajaśniała i zgasła. Sierżant zapalił następną i jeszcze jedną, aż gałęzie
zajęły się, poczęły skręcać się w ogniu, szarzeć. Płomienie rosły, oświetlając ziemię wokół
żołnierskich butów. Sierżant podsycał ogień, dokładał wciąż nowe gałęzie, aż zużył cały krzaczek.
Ognisko nie było zbyt imponujące. Drewno mezguite nie pali się długo, a w zapasie były raptem dwa
marne krzewy. Teren obozu przetrząśnięto wszerz i wzdłuż w poszukiwaniu opału, a chętnych było
wielu. Wątły ogieniek dawał nieco ciepła, tym cenniejszego, że wraz ze zmrokiem nadciągnął chłód.
Nie było jednak mowy o gotowaniu. %7łołnierzom nie pozostało więc nic innego, jak obstąpić ognisko
i próbować ogrzać sobie ręce. Po dziesięciu minutach skończyły się gałęzie i ogień zgasł.
Prentice wrócił do koni. Usiadł w pobliżu swojego siodła, kaburę pistoletu przesunąwszy tak, że
spoczywała na wierzchu uda. Odpiął od pasa manierkę, zdjął przykrywkę i nalał do niej trochę wody.
Miała lekko metaliczny posmak. Słodycz cukru była niewyczuwalna, co upewniło chłopca, że
naprawdę go potrzebuje. To jak z solą, którą ssał przez cały dzień. Dopiero kiedy zaczął czuć jej
smak, wiedział, że ma dość i może przestać. Teraz popijał drobnymi łykami pozbawioną smaku wodę
i żując następny kawałek wołowiny, rozglądał się po obozie.
Wszędzie widział żołnierzy, którzy choć owinięci kocami, trzęśli się z zimna. Kilku zaczęło wbijać
kołki od namiotów, ale grunt był tak
zbity, że wkrótce zrezygnowali. Inni, uprzątnąwszy spod siebie kamienie, kładli się prosto na ziemi
wspierając głowy na jukach. Tu i ówdzie tliły się jeszcze dogasające stopniowo ogniska. Ludzie
siedzieli przy ognisku, gryzli suchary lub mięso. Rany boskie" dobiegł z oddali czyjś $os i był to
jedyny głośniejszy dzwięk, jaki chłopiec dotąd usłyszał. W przeciwieństwie do animuszu, z jakim
niedawno wyruszali, żołnierze byli cisi i spokojni, zbyt zmęczeni, by rozmawiać.
Ayknął jeszcze trochę wody i teraz odnalazł w jej smaku odrobinę słodyczy. Zastanawiał się nad
czymś, co już wcześniej przyszło mu do głowy. Obok parskały konie. Przełknął wreszcie papkę z
sucharów i wołowiny i podjąwszy decyzję, wstał. Nie opodal majaczyły w mroku czarne na tle
szarości nieba kształty ciężarówek, formujących krąg wokół obozu. Niespodziewanie zagrzechotała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
na dzień drogi, nie chciano ryzykować, że w razie nieprzewidzianej potrzeby beczki okażą się puste.
Czerpiąc ze studni w miasteczku, trzeba było uważać, żeby zostawić dość wody dla mieszkańców.
Tak też zrobiono, a następnie odszukano wójta i wystawiono mu rachunek. Nie był zbyt wiele wart,
bo dla zrealizowania go należało udać się za granicę, a biedny wójt nigdy w życiu nie odjechał tafc
daleko od swojej wioski. Niemniej takie rozwiązanie wydało się wygodniejsze, a zresztą co komu po
pieniądzach w miejscu, gdzie dominował handel wymienny.
Jeszcze przed zachodem słońca ciężarówki i wozy ustawiono w krąg, którego obwód patrolowali
wartownicy. Wystawiono czujki, spętano konie. Kawalerzyści zajęli się swoimi wierzchowcami
rozkiełznali je, uwolnili od siodeł i napoili. Prentice czekał niemal do zmroku, zanim podsunął
swojemu kasztanowi obciętą puszkę po benzynie napełnioną wodą.
Wystarczy. Pochorujesz się stwierdził w końcu. Po chwili jednak dolał do puszki jeszcze kilka
kwaterek. Założył koniowi na łeb torbę z obrokiem i czekał, aż zwierzę zje. Była to wojskowa,
przydziaÅ‚owa pasza, ale zważywszy, że ekspedycjÄ™ organizowano w niebywaÅ‚y® poÅ›piechu, nie
należało ufać jej jakości. Prentice nie chciał ryzykować, że zwierzę, znalazłszy w ziarnie jakiś
kamyk, przestanie jeść. Gdyby tak się stało, musiałby opróżnić karmiak i w ten sposobi by koń to
zauważył napełnić go od nowa, oczywiście lepiej przebrań* paszą. Wtedy może kasztan skusiłby
się na nową porcję. Na wezęście ziarno okazało się czyste i kiedy koń podjadł, chłopiec jessKSJC
raz dokładnie go wyszczotkował i zadowolony, że zrobił wszystko jak należy, postanowił zająć się
sobÄ….
Zwykle w warunkach polowych rozbijano specjalne namioty, gdzie wydawano iotaierzom posiłki,
przygotowane przez wydzieloną do tego celu kóppanię. Tym razem każdy musiał żywić się sam.
Pierw-
50
51
szego dnia marszu ludzie otrzymali przydział fasoli, suszonej wołowiny, sucharów, boczku i kawy i
w miarę potrzeby uzupełniali zapasy z wozów kwatermistrzostwa. W rezultacie plecaki żołnierskie
były przeładowane, choć niektórzy chętnie zabraliby jeszcze więcej, na wszelki wypadek. Samo
jedzenie nie było zbyt wartościowe, ale się nie psuło; wybrano je przede wszystkim ze względu na
jego masę. Smakowało marnie, ale było trwałe.
Chłopiec przykucnął i zaczął grzebać w jukach. Kolana miał otarte do krwi, bolały go, po
wielomiesięcznej przerwie odwykłe od jazdy, krzyż i pośladki, toteż schylając się krzywił się z bólu.
Wypakowując cukier, kawę i porcję wołowiny zaczął ssać kawałek suchara. Podniósł się i na
miękkich nogach ruszył w stronę grupy żołnierzy, wśród których zauważył sierżanta.
Przykucnęli kołem, całkowicie pochłonięci rozpalaniem ogniska. W gęstniejącej ciemności Prentice
widział błyski zapałek. Ciekaw był, czego zamierzali użyć jako paliwa. Podszedł bliżej i wtedy
okazało się, że to suche gałęzie mezguite, połamane i ułożone w stosik; sierżant wsuwał właśnie
między nie płonącą zapałkę. Zajaśniała i zgasła. Sierżant zapalił następną i jeszcze jedną, aż gałęzie
zajęły się, poczęły skręcać się w ogniu, szarzeć. Płomienie rosły, oświetlając ziemię wokół
żołnierskich butów. Sierżant podsycał ogień, dokładał wciąż nowe gałęzie, aż zużył cały krzaczek.
Ognisko nie było zbyt imponujące. Drewno mezguite nie pali się długo, a w zapasie były raptem dwa
marne krzewy. Teren obozu przetrząśnięto wszerz i wzdłuż w poszukiwaniu opału, a chętnych było
wielu. Wątły ogieniek dawał nieco ciepła, tym cenniejszego, że wraz ze zmrokiem nadciągnął chłód.
Nie było jednak mowy o gotowaniu. %7łołnierzom nie pozostało więc nic innego, jak obstąpić ognisko
i próbować ogrzać sobie ręce. Po dziesięciu minutach skończyły się gałęzie i ogień zgasł.
Prentice wrócił do koni. Usiadł w pobliżu swojego siodła, kaburę pistoletu przesunąwszy tak, że
spoczywała na wierzchu uda. Odpiął od pasa manierkę, zdjął przykrywkę i nalał do niej trochę wody.
Miała lekko metaliczny posmak. Słodycz cukru była niewyczuwalna, co upewniło chłopca, że
naprawdę go potrzebuje. To jak z solą, którą ssał przez cały dzień. Dopiero kiedy zaczął czuć jej
smak, wiedział, że ma dość i może przestać. Teraz popijał drobnymi łykami pozbawioną smaku wodę
i żując następny kawałek wołowiny, rozglądał się po obozie.
Wszędzie widział żołnierzy, którzy choć owinięci kocami, trzęśli się z zimna. Kilku zaczęło wbijać
kołki od namiotów, ale grunt był tak
zbity, że wkrótce zrezygnowali. Inni, uprzątnąwszy spod siebie kamienie, kładli się prosto na ziemi
wspierając głowy na jukach. Tu i ówdzie tliły się jeszcze dogasające stopniowo ogniska. Ludzie
siedzieli przy ognisku, gryzli suchary lub mięso. Rany boskie" dobiegł z oddali czyjś $os i był to
jedyny głośniejszy dzwięk, jaki chłopiec dotąd usłyszał. W przeciwieństwie do animuszu, z jakim
niedawno wyruszali, żołnierze byli cisi i spokojni, zbyt zmęczeni, by rozmawiać.
Ayknął jeszcze trochę wody i teraz odnalazł w jej smaku odrobinę słodyczy. Zastanawiał się nad
czymś, co już wcześniej przyszło mu do głowy. Obok parskały konie. Przełknął wreszcie papkę z
sucharów i wołowiny i podjąwszy decyzję, wstał. Nie opodal majaczyły w mroku czarne na tle
szarości nieba kształty ciężarówek, formujących krąg wokół obozu. Niespodziewanie zagrzechotała [ Pobierz całość w formacie PDF ]