[ Pobierz całość w formacie PDF ]
materialnych, oczywiście tylko na jakiś czas i pod warunkiem, że udałoby mi się to
dostarczyć na aukcję.
63
Bez problemu trafiłem na statek, tak więc moje wcześniejsze obawy okazały się
bezpodstawne. Zrzuciwszy kombinezon i zdjąwszy hełm, poszedłem do kabiny pilota.
Jednak zanim zdążyłem pochwalić się swoim sukcesem, zauważyłem, że Ryzk ma
niezadowoloną minę.
Nakryli nas promieniami zwiadowczymi.
Co?
W normalnym porcie takie wydarzenie nie zdziwiłoby mnie wcale. Ostatecznie
obca rakieta, która nie zmierza prosto na kosmodrom, lecz krąży po orbicie z dala od
głównych tras komunikacyjnych, musi wzbudzać podejrzenia. W takich przypadkach
użycie promieni jest nawet wymagane. Jednak ze wszystkich posiadanych przeze mnie
informacji wynikało, że na Sororis nie ma wyposażenia niezbędnego do prowadzenia
tego typu działań. Ten port był pozbawiony jakiejkolwiek ochrony, bo jej po prostu nie
potrzebował.
Ci z portu? zapytałem, wciąż pełen niedowierzania.
Niezupełnie. Po raz pierwszy od wielu dni Eet udzielił odpowiedzi na moje
pytanie. Promienie nadeszły od strony portu, ale ich zródłem był na pewno statek.
To zdziwiło mnie jeszcze bardziej. O ile wiedziałem, tylko patrolowce miały
zamontowaną aparaturę do emitowania takich promieni i musiałby to być patrolowiec
drugiej klasy, nie jakiś wałęsający się statek zwiadowczy, a taki raczej by się tu nie
zapuścił. Krążyły co prawda pogłoski, że Bractwo również dysponuje takim sprzętem,
ale z kolei statek tak wyposażony musiałby być własnością jakiegoś dostojnika. Tylko
co dostojnik miałby do roboty na Sororis? To miejsce było przecież schronieniem dla
najgorszych szumowin świata przestępczego.
Jak długo to trwało?
Zbyt krótko, żeby mogli się czegokolwiek dowiedzieć odpowiedział Eet
sam o to zadbałem. Ale już fakt, że nic nie wskórali, musiał dać im wiele do myślenia.
Lepiej od razu wejdzmy w nadprzestrzeń.
Jaki kurs? zapytał Ryzk.
Lylestane.
Wybrałem to miejsce nie tylko ze względu na organizowane tam aukcje, które
dawały mi szansę szybkiej sprzedaży zielonych kamieni. Zdecydowałem się na Lylestane
również dlatego, że była to jedna z wewnętrznych planet, od dawna zamieszkana
i ucywilizowana może nawet zbyt ucywilizowana. Oczywiście Bractwo miało
tam pewne wpływy, ale miało je praktycznie w każdym miejscu, w którym istniały
możliwości wzbogacenia się. Na Lylestane panowały prawo i porządek, toteż żaden
statek Bractwa nie odważyłby się wlecieć za nami w tamtejszą przestrzeń powietrzną.
Jeśli chodzi o nas, to nie mieliśmy się czego obawiać przynajmniej tak długo,
dopóki przestrzegaliśmy prawa. Takie były warunki układu, który kiedyś zawarłem
z funkcjonariuszami Patrolu.
64
Ryzk wyznaczył kurs, błyskawicznie wodząc palcami po klawiaturze komputera
pokładowego. Chwilę pózniej zasygnalizował wejście w nadprzestrzeń, jak gdyby
obawiał się, że za chwilę poczujemy siłę chwytających nas fal holowniczych. Jego
niepokój był tak widoczny, że stan radosnego uniesienia, w którym się znajdowałem,
zaczął powoli mijać.
Powrócił jednak natychmiast, kiedy wyjąłem z kieszeni zielone kamienie.
Ważyłem je w ręku, sprawdzałem, czy nie mają wad, w myśli ustalałem cenę wywoławczą
każdego okazu. Gdybym miał trochę więcej doświadczenia, mógłbym nawet spróbować
pociąć dwa najmniejsze. Jednak lepiej było zadowolić się trochę skromniejszym
zyskiem, niż ryzykować zniszczenie klejnotów. Nie wierzyłem w swoje umiejętności.
Wielokrotnie wykonywałem tego typu prace jubilerskie, ale zawsze używałem tanich
minerałów gorszego gatunku, odpowiednich do ćwiczeń.
Największy kamień zamierzałem podzielić na trzy części. Drugi co do wielkości
nie miał żadnej skazy i należało go tylko oszlifować. Z pozostałych dwóch spodziewałem
się uzyskać cztery klejnoty. Co prawda nie pierwszej jakości, ale zielone kamienie były
tak rzadkie, że nawet gorsze egzemplarze znajdowały nabywców.
Towarzyszyłem Vondarowi podczas licytacji na Baltis i Amon, ale nigdy nie
zdarzyło mi się uczestniczyć w sławnych lylestańskich aukcjach. Przed dwoma laty
jeden ze znanych mi przyjaciół Vondara objął tam posadę rzeczoznawcy. Nie wątpiłem,
że mnie pamięta i chętnie przeprowadzi przez gąszcz lokalnych przepisów. Być może
nawet zechciałby uprzedzić kilku prywatnych nabywców, że mój towar pojawi się na
licytacji. Snując takie marzenia, obracałem kamienie w palcach. Upajałem się myślą, że
zdołałem naprawić głupi błąd, popełniony na Lorgalu.
Ochłonąłem dopiero na Lylestane, gdzie jako miejsce lądowania wskazano nam
odległy kąt zatłoczonego portu. Nagle uświadomiłem sobie, że dotychczas uczestniczyłem
w tego typu przedsięwzięciach jedynie jako obserwator, pełniąc funkcje sekretarza
i ochroniarza Vondara, który sam prowadził interesy. Teraz miało być zupełnie inaczej.
Po raz pierwszy od długiego czasu poczułem chęć, aby skorzystać z pomocy Eeta. Tylko
potrzeba udowodnienia sobie, że w razie potrzeby potrafię samodzielnie przeprowadzić
transakcję, powstrzymywała mnie od zwrócenia się do niego z prośbą o radę. Jednak
kiedy przebierałem się w swój najlepszy strój mieszkańcy wewnętrznych planet
traktowali ubranie jako wyznacznik pozycji społecznej mutant sam mnie odnalazł
i zaoferował wsparcie.
Idę z tobą oznajmił, sadowiąc się na koi. Kiedy popatrzyłem w jego stronę,
zauważyłem, że zarysy jego sylwetki stały się zamazane i niewyrazne. Gdy znowu
nabrały ostrości, stwierdziłem, że zamiast Eeta mam przed sobą puka. Na Lylestane
takie zwierzę musiało świadczyć o wysokim statusie jego właściciela.
Nie potrafiłem mu odmówić. Nawet siedząc bezczynnie na moi ramieniu, dawał
mi poczucie bezpieczeństwa, którego bardzo potrzebowałem. Wychodząc z kabiny,
w korytarzu natknąłem się na Ryzka.
65
Wybierasz się na dół? zagadnąłem. Potrząsnął przecząco głową.
Tutejszy Zewnętrzny Port to dla mnie zbyt luksusowe miejsce. Trzeba być
facetem z korporacji, żeby się tu dobrze czuć. Zostaję na pokładzie. Jak długo cię nie
będzie?
Muszę odwiedzić Kafu i załatwić formalności związane z aukcją. Potem
natychmiast wracam. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
materialnych, oczywiście tylko na jakiś czas i pod warunkiem, że udałoby mi się to
dostarczyć na aukcję.
63
Bez problemu trafiłem na statek, tak więc moje wcześniejsze obawy okazały się
bezpodstawne. Zrzuciwszy kombinezon i zdjąwszy hełm, poszedłem do kabiny pilota.
Jednak zanim zdążyłem pochwalić się swoim sukcesem, zauważyłem, że Ryzk ma
niezadowoloną minę.
Nakryli nas promieniami zwiadowczymi.
Co?
W normalnym porcie takie wydarzenie nie zdziwiłoby mnie wcale. Ostatecznie
obca rakieta, która nie zmierza prosto na kosmodrom, lecz krąży po orbicie z dala od
głównych tras komunikacyjnych, musi wzbudzać podejrzenia. W takich przypadkach
użycie promieni jest nawet wymagane. Jednak ze wszystkich posiadanych przeze mnie
informacji wynikało, że na Sororis nie ma wyposażenia niezbędnego do prowadzenia
tego typu działań. Ten port był pozbawiony jakiejkolwiek ochrony, bo jej po prostu nie
potrzebował.
Ci z portu? zapytałem, wciąż pełen niedowierzania.
Niezupełnie. Po raz pierwszy od wielu dni Eet udzielił odpowiedzi na moje
pytanie. Promienie nadeszły od strony portu, ale ich zródłem był na pewno statek.
To zdziwiło mnie jeszcze bardziej. O ile wiedziałem, tylko patrolowce miały
zamontowaną aparaturę do emitowania takich promieni i musiałby to być patrolowiec
drugiej klasy, nie jakiś wałęsający się statek zwiadowczy, a taki raczej by się tu nie
zapuścił. Krążyły co prawda pogłoski, że Bractwo również dysponuje takim sprzętem,
ale z kolei statek tak wyposażony musiałby być własnością jakiegoś dostojnika. Tylko
co dostojnik miałby do roboty na Sororis? To miejsce było przecież schronieniem dla
najgorszych szumowin świata przestępczego.
Jak długo to trwało?
Zbyt krótko, żeby mogli się czegokolwiek dowiedzieć odpowiedział Eet
sam o to zadbałem. Ale już fakt, że nic nie wskórali, musiał dać im wiele do myślenia.
Lepiej od razu wejdzmy w nadprzestrzeń.
Jaki kurs? zapytał Ryzk.
Lylestane.
Wybrałem to miejsce nie tylko ze względu na organizowane tam aukcje, które
dawały mi szansę szybkiej sprzedaży zielonych kamieni. Zdecydowałem się na Lylestane
również dlatego, że była to jedna z wewnętrznych planet, od dawna zamieszkana
i ucywilizowana może nawet zbyt ucywilizowana. Oczywiście Bractwo miało
tam pewne wpływy, ale miało je praktycznie w każdym miejscu, w którym istniały
możliwości wzbogacenia się. Na Lylestane panowały prawo i porządek, toteż żaden
statek Bractwa nie odważyłby się wlecieć za nami w tamtejszą przestrzeń powietrzną.
Jeśli chodzi o nas, to nie mieliśmy się czego obawiać przynajmniej tak długo,
dopóki przestrzegaliśmy prawa. Takie były warunki układu, który kiedyś zawarłem
z funkcjonariuszami Patrolu.
64
Ryzk wyznaczył kurs, błyskawicznie wodząc palcami po klawiaturze komputera
pokładowego. Chwilę pózniej zasygnalizował wejście w nadprzestrzeń, jak gdyby
obawiał się, że za chwilę poczujemy siłę chwytających nas fal holowniczych. Jego
niepokój był tak widoczny, że stan radosnego uniesienia, w którym się znajdowałem,
zaczął powoli mijać.
Powrócił jednak natychmiast, kiedy wyjąłem z kieszeni zielone kamienie.
Ważyłem je w ręku, sprawdzałem, czy nie mają wad, w myśli ustalałem cenę wywoławczą
każdego okazu. Gdybym miał trochę więcej doświadczenia, mógłbym nawet spróbować
pociąć dwa najmniejsze. Jednak lepiej było zadowolić się trochę skromniejszym
zyskiem, niż ryzykować zniszczenie klejnotów. Nie wierzyłem w swoje umiejętności.
Wielokrotnie wykonywałem tego typu prace jubilerskie, ale zawsze używałem tanich
minerałów gorszego gatunku, odpowiednich do ćwiczeń.
Największy kamień zamierzałem podzielić na trzy części. Drugi co do wielkości
nie miał żadnej skazy i należało go tylko oszlifować. Z pozostałych dwóch spodziewałem
się uzyskać cztery klejnoty. Co prawda nie pierwszej jakości, ale zielone kamienie były
tak rzadkie, że nawet gorsze egzemplarze znajdowały nabywców.
Towarzyszyłem Vondarowi podczas licytacji na Baltis i Amon, ale nigdy nie
zdarzyło mi się uczestniczyć w sławnych lylestańskich aukcjach. Przed dwoma laty
jeden ze znanych mi przyjaciół Vondara objął tam posadę rzeczoznawcy. Nie wątpiłem,
że mnie pamięta i chętnie przeprowadzi przez gąszcz lokalnych przepisów. Być może
nawet zechciałby uprzedzić kilku prywatnych nabywców, że mój towar pojawi się na
licytacji. Snując takie marzenia, obracałem kamienie w palcach. Upajałem się myślą, że
zdołałem naprawić głupi błąd, popełniony na Lorgalu.
Ochłonąłem dopiero na Lylestane, gdzie jako miejsce lądowania wskazano nam
odległy kąt zatłoczonego portu. Nagle uświadomiłem sobie, że dotychczas uczestniczyłem
w tego typu przedsięwzięciach jedynie jako obserwator, pełniąc funkcje sekretarza
i ochroniarza Vondara, który sam prowadził interesy. Teraz miało być zupełnie inaczej.
Po raz pierwszy od długiego czasu poczułem chęć, aby skorzystać z pomocy Eeta. Tylko
potrzeba udowodnienia sobie, że w razie potrzeby potrafię samodzielnie przeprowadzić
transakcję, powstrzymywała mnie od zwrócenia się do niego z prośbą o radę. Jednak
kiedy przebierałem się w swój najlepszy strój mieszkańcy wewnętrznych planet
traktowali ubranie jako wyznacznik pozycji społecznej mutant sam mnie odnalazł
i zaoferował wsparcie.
Idę z tobą oznajmił, sadowiąc się na koi. Kiedy popatrzyłem w jego stronę,
zauważyłem, że zarysy jego sylwetki stały się zamazane i niewyrazne. Gdy znowu
nabrały ostrości, stwierdziłem, że zamiast Eeta mam przed sobą puka. Na Lylestane
takie zwierzę musiało świadczyć o wysokim statusie jego właściciela.
Nie potrafiłem mu odmówić. Nawet siedząc bezczynnie na moi ramieniu, dawał
mi poczucie bezpieczeństwa, którego bardzo potrzebowałem. Wychodząc z kabiny,
w korytarzu natknąłem się na Ryzka.
65
Wybierasz się na dół? zagadnąłem. Potrząsnął przecząco głową.
Tutejszy Zewnętrzny Port to dla mnie zbyt luksusowe miejsce. Trzeba być
facetem z korporacji, żeby się tu dobrze czuć. Zostaję na pokładzie. Jak długo cię nie
będzie?
Muszę odwiedzić Kafu i załatwić formalności związane z aukcją. Potem
natychmiast wracam. [ Pobierz całość w formacie PDF ]