[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ją dopaść znienacka. Przeważnie jednak nie chciała w ogóle o tym pamiętać.
* * *
Valancy nie przemęczała się zbytnio. Właściwie to niewiele miała do roboty.
Przyrządzała posiłki i z właściwą sobie skrupulatnością wykonywała drobne domowe prace.
Jadali zazwyczaj na werandzie, dotykającej niemal jeziora. Barney uśmiechał się do niej przez
stół zagadkowym, nieco drwiącym uśmiechem. Często też powtarzał: - Ależ niezwykły widok
wybrał sobie stary Tom, gdy budował tę chatę.
Najbardziej lubiła porę kolacji. Wtedy to barwy Mistawis osiągały takie piękno, że
trudno je było wyrazić słowami. Cienie, przez cały dzień stłoczone pod sosnami, wśród paproci
i krzewów, o zmierzchu wymykały się na wolność.
Koty z niewinnymi i poważnymi minami siadywały na werandzie, zjadając rzucane im
przez Barneya kąski. A jedzenie było doskonałe! Valancy, choć otoczona romantyczną
scenerią, nie zapominała, że mężczyzni mają żołądki. Toteż Barney nie szczędził żonie
komplementów.
- Trzeba przyznać - mówił - że smaczne jedzenie ma swoje zalety. Zazwyczaj radziłem
sobie w ten sposób, że gotowałem za jednym zamachem tuzin, półtora jaj. Kiedy poczułem
głód, zjadałem kilka z chlebem i plasterkiem bekonu, popijając dzbankiem herbaty.
Po posiłku siedzieli jeszcze długo na werandzie i rozmawiali albo milczeli. Barney
pykał fajkę, Valancy rozmyślała i marzyła, wpatrując się w dalekie wzgórza, hen za jeziorem ,
oświetlone czerwonymi promieniami zachodzącego słońca. Księżycowy blask powoli zaczynał
srebrzyć taflę jeziora; na tle nieba pojawiały się ciemne sylwetki nietoperzy. Malutki
wodospad, szumiący nie opodal na wysokim brzegu, wyglądał jak wspaniała kobieca postać w
bieli. Z dali dochodziło tajemnicze pohukiwanie Leandra. Jak dobrze i bezpiecznie było tak
siedzieć bezczynnie w ciszy, mając naprzeciwko pykającego fajkę Barneya.
Na jeziorze znajdowało się kilka wysepek, ale żadna na tyle blisko, by stać się
kłopotliwym sąsiedztwem. Bardzo daleko na horyzoncie rysowała się grupa maleńkich
wysepek zwanych Wyspy Szczęśliwe . O wschodzie słońca wyglądały jak garść szmaragdów,
a o zachodzie przybierały barwę ametystu. Na większych, zamieszkałych wysepkach
wieczorami zapalały się światła, przy brzegach płonęły ogniska, rzucając na wodę ogromne,
krwawoczerwone błyski. Z łodzi lub wielkiego domu pewnego milionera dochodziły dzwięki
muzyki.
- Chciałabyś mieć taki dom, Promyczku? - zapytał kiedyś Barney, wskazując ręką.
Ostatnio zaczął nazywać ją Promykiem i Valancy bardzo się to podobało.
- Nie - odrzekła, choć niegdyś marzyła o zamku na szczycie góry, dziesięć razy
większym od letniego domku bogacza. Teraz jednak współczuła mieszkańcom pałaców. - Nie,
jest zbyt elegancki. Zawładnąłby mną, moją duszą i ciałem. Lubię domy, które mogę kochać i
pieścić, którymi mogę rządzić. Takie jak nasz. Nie zazdroszczę Hamiltonowi Gossardowi jego
najwspanialszej w całej Kanadzie letniej rezydencji . Rzeczywiście jest wspaniała, ale to nie
mój Błękitny Zamek.
Za jeziorem, w oddali, każdego wieczoru przez szeroką przecinkę w leśnym gąszczu
widzieli pędzący długi pociąg. Valancy lubiła patrzeć na migoczące, oświetlone okna i
zastanawiała się jakie radości, nadzieje i lęki wiezli ze sobą pasażerowie. Bawiło ją także
wyobrażanie sobie Barneya i siebie udających się na przyjęcia lub wieczory taneczne do
domów na wyspach. Jednak nie pragnęła wcale czegoś takiego w rzeczywistości.
Pewnego razu wybrali się na bal maskowy urządzany w jednym z hoteli nad jeziorem i
doskonale się bawili, lecz odpłynęli czółnem do Błękitnego Zamku, zanim nadeszła pora
zdjęcia masek.
- Było wspaniale, ale nie chcę tego powtórzyć - stwierdziła Valancy.
Nie zawsze przebywali razem. Codziennie Barney zamykał się w Izbie Sinobrodego na
długie godziny. Valancy nigdy do niej nie zajrzała. Na podstawie dochodzących stamtąd
zapachów wysnuła wniosek, że Barney przeprowadza jakieś chemiczne doświadczenia lub
produkuje, fałszywe pieniądze. Przypuszczała bowiem, że tej ostatniej czynności musi
towarzyszyć niemiła woń. Ale nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Nie miała chęci
zaglądać do zamkniętych pokojów w życiu Barneya. Ani jego przeszłość, ani przyszłość nie
dotyczyły jej. Ważna była tylko zachwycająca terazniejszość - i nic więcej.
Pewnego razu Barney opuścił wyspę i nie było go dwie doby. Pytał Valancy, czy nie
będzie się bała zostać sama. Odparła, że nie. Nigdy nie powiedział, gdzie wtedy był.
Valancy nie czuła strachu, lecz straszliwą samotność. Kiedy Barney wracał, warkot
przejeżdżającej Lady Jane wydał się jej najpiękniejszym dzwiękiem. Gdy zaś usłyszała z
brzegu znajomy gwizd, pobiegła do przystani, by go przywitać, wtulić się w stęsknione
ramiona męża. W każdym razie wydawały jej się takimi.
- Tęskniłaś za mną, Promyczku? - szepnął Barney.
- Wydaje mi się, że nie było cię sto lat - odparła.
- Nie zostawię cię tutaj ponownie.
- Musisz - zaprotestowała - jeśli tego pragniesz. Byłabym niepocieszona myśląc, że
chciałeś dokądś pojechać i nie zrobiłeś tego ze względu na mnie. Czuj się całkowicie wolny.
Barney roześmiał się z odrobiną goryczy. - Nie ma czegoś takiego jak wolność -
powiedział. - Są tylko rozmaite formy niewoli i zobowiązań. Ty sądzisz, że jesteś wolna, bo
uciekłaś od wyjątkowo niemiłych więzów. Lecz czy tak jest? Kochasz mnie i to jest niewola.
- Kto to powiedział, że więzienie, w którym zamykamy się sami, przestaje być
więzieniem - spytała Valancy, tuląc się do jego ramienia, gdy wchodzili po kamiennych
schodkach.
- O, właśnie, trafna uwaga. To jest cała wolność, jakiej możemy oczekiwać - wolność
wyboru więzienia. Ale wiesz, Promyku - Barney zatrzymał się przy drzwiach i rozejrzał dokoła
- cieszę się, że znowu jestem w domu. Kiedy jechałem przez las i zobaczyłem migoczące
między sosnami światła w oknach, byłem zachwycony.
Wbrew teorii Barneya o wolności i niewoli, Valancy uważała, że są cudownie wolni. To
coś niezwykłego przesiedzieć połowę nocy, wpatrując się w księżyc, jeśli się miało na to
ochotę. Mogła się spózniać na posiłki, ona tak zawsze surowo strofowana przez matkę i
kuzynkę Stickles, gdy pojawiła się przy stole minutę pózniej. Wolno było siedzieć przy
jedzeniu jak długo się chciało, zostawiać okruchy, wysiadywać na kamieniu rozgrzanym od
słońca i grzebać bosymi stopami w piasku. Wolno było po prostu siedzieć bezczynnie w
cudownym milczeniu. Krótko mówiąc, mogła teraz robić, co jej się żywnie podobało, a jeśli to
nie było wolnością, to co nią jest? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
ją dopaść znienacka. Przeważnie jednak nie chciała w ogóle o tym pamiętać.
* * *
Valancy nie przemęczała się zbytnio. Właściwie to niewiele miała do roboty.
Przyrządzała posiłki i z właściwą sobie skrupulatnością wykonywała drobne domowe prace.
Jadali zazwyczaj na werandzie, dotykającej niemal jeziora. Barney uśmiechał się do niej przez
stół zagadkowym, nieco drwiącym uśmiechem. Często też powtarzał: - Ależ niezwykły widok
wybrał sobie stary Tom, gdy budował tę chatę.
Najbardziej lubiła porę kolacji. Wtedy to barwy Mistawis osiągały takie piękno, że
trudno je było wyrazić słowami. Cienie, przez cały dzień stłoczone pod sosnami, wśród paproci
i krzewów, o zmierzchu wymykały się na wolność.
Koty z niewinnymi i poważnymi minami siadywały na werandzie, zjadając rzucane im
przez Barneya kąski. A jedzenie było doskonałe! Valancy, choć otoczona romantyczną
scenerią, nie zapominała, że mężczyzni mają żołądki. Toteż Barney nie szczędził żonie
komplementów.
- Trzeba przyznać - mówił - że smaczne jedzenie ma swoje zalety. Zazwyczaj radziłem
sobie w ten sposób, że gotowałem za jednym zamachem tuzin, półtora jaj. Kiedy poczułem
głód, zjadałem kilka z chlebem i plasterkiem bekonu, popijając dzbankiem herbaty.
Po posiłku siedzieli jeszcze długo na werandzie i rozmawiali albo milczeli. Barney
pykał fajkę, Valancy rozmyślała i marzyła, wpatrując się w dalekie wzgórza, hen za jeziorem ,
oświetlone czerwonymi promieniami zachodzącego słońca. Księżycowy blask powoli zaczynał
srebrzyć taflę jeziora; na tle nieba pojawiały się ciemne sylwetki nietoperzy. Malutki
wodospad, szumiący nie opodal na wysokim brzegu, wyglądał jak wspaniała kobieca postać w
bieli. Z dali dochodziło tajemnicze pohukiwanie Leandra. Jak dobrze i bezpiecznie było tak
siedzieć bezczynnie w ciszy, mając naprzeciwko pykającego fajkę Barneya.
Na jeziorze znajdowało się kilka wysepek, ale żadna na tyle blisko, by stać się
kłopotliwym sąsiedztwem. Bardzo daleko na horyzoncie rysowała się grupa maleńkich
wysepek zwanych Wyspy Szczęśliwe . O wschodzie słońca wyglądały jak garść szmaragdów,
a o zachodzie przybierały barwę ametystu. Na większych, zamieszkałych wysepkach
wieczorami zapalały się światła, przy brzegach płonęły ogniska, rzucając na wodę ogromne,
krwawoczerwone błyski. Z łodzi lub wielkiego domu pewnego milionera dochodziły dzwięki
muzyki.
- Chciałabyś mieć taki dom, Promyczku? - zapytał kiedyś Barney, wskazując ręką.
Ostatnio zaczął nazywać ją Promykiem i Valancy bardzo się to podobało.
- Nie - odrzekła, choć niegdyś marzyła o zamku na szczycie góry, dziesięć razy
większym od letniego domku bogacza. Teraz jednak współczuła mieszkańcom pałaców. - Nie,
jest zbyt elegancki. Zawładnąłby mną, moją duszą i ciałem. Lubię domy, które mogę kochać i
pieścić, którymi mogę rządzić. Takie jak nasz. Nie zazdroszczę Hamiltonowi Gossardowi jego
najwspanialszej w całej Kanadzie letniej rezydencji . Rzeczywiście jest wspaniała, ale to nie
mój Błękitny Zamek.
Za jeziorem, w oddali, każdego wieczoru przez szeroką przecinkę w leśnym gąszczu
widzieli pędzący długi pociąg. Valancy lubiła patrzeć na migoczące, oświetlone okna i
zastanawiała się jakie radości, nadzieje i lęki wiezli ze sobą pasażerowie. Bawiło ją także
wyobrażanie sobie Barneya i siebie udających się na przyjęcia lub wieczory taneczne do
domów na wyspach. Jednak nie pragnęła wcale czegoś takiego w rzeczywistości.
Pewnego razu wybrali się na bal maskowy urządzany w jednym z hoteli nad jeziorem i
doskonale się bawili, lecz odpłynęli czółnem do Błękitnego Zamku, zanim nadeszła pora
zdjęcia masek.
- Było wspaniale, ale nie chcę tego powtórzyć - stwierdziła Valancy.
Nie zawsze przebywali razem. Codziennie Barney zamykał się w Izbie Sinobrodego na
długie godziny. Valancy nigdy do niej nie zajrzała. Na podstawie dochodzących stamtąd
zapachów wysnuła wniosek, że Barney przeprowadza jakieś chemiczne doświadczenia lub
produkuje, fałszywe pieniądze. Przypuszczała bowiem, że tej ostatniej czynności musi
towarzyszyć niemiła woń. Ale nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Nie miała chęci
zaglądać do zamkniętych pokojów w życiu Barneya. Ani jego przeszłość, ani przyszłość nie
dotyczyły jej. Ważna była tylko zachwycająca terazniejszość - i nic więcej.
Pewnego razu Barney opuścił wyspę i nie było go dwie doby. Pytał Valancy, czy nie
będzie się bała zostać sama. Odparła, że nie. Nigdy nie powiedział, gdzie wtedy był.
Valancy nie czuła strachu, lecz straszliwą samotność. Kiedy Barney wracał, warkot
przejeżdżającej Lady Jane wydał się jej najpiękniejszym dzwiękiem. Gdy zaś usłyszała z
brzegu znajomy gwizd, pobiegła do przystani, by go przywitać, wtulić się w stęsknione
ramiona męża. W każdym razie wydawały jej się takimi.
- Tęskniłaś za mną, Promyczku? - szepnął Barney.
- Wydaje mi się, że nie było cię sto lat - odparła.
- Nie zostawię cię tutaj ponownie.
- Musisz - zaprotestowała - jeśli tego pragniesz. Byłabym niepocieszona myśląc, że
chciałeś dokądś pojechać i nie zrobiłeś tego ze względu na mnie. Czuj się całkowicie wolny.
Barney roześmiał się z odrobiną goryczy. - Nie ma czegoś takiego jak wolność -
powiedział. - Są tylko rozmaite formy niewoli i zobowiązań. Ty sądzisz, że jesteś wolna, bo
uciekłaś od wyjątkowo niemiłych więzów. Lecz czy tak jest? Kochasz mnie i to jest niewola.
- Kto to powiedział, że więzienie, w którym zamykamy się sami, przestaje być
więzieniem - spytała Valancy, tuląc się do jego ramienia, gdy wchodzili po kamiennych
schodkach.
- O, właśnie, trafna uwaga. To jest cała wolność, jakiej możemy oczekiwać - wolność
wyboru więzienia. Ale wiesz, Promyku - Barney zatrzymał się przy drzwiach i rozejrzał dokoła
- cieszę się, że znowu jestem w domu. Kiedy jechałem przez las i zobaczyłem migoczące
między sosnami światła w oknach, byłem zachwycony.
Wbrew teorii Barneya o wolności i niewoli, Valancy uważała, że są cudownie wolni. To
coś niezwykłego przesiedzieć połowę nocy, wpatrując się w księżyc, jeśli się miało na to
ochotę. Mogła się spózniać na posiłki, ona tak zawsze surowo strofowana przez matkę i
kuzynkę Stickles, gdy pojawiła się przy stole minutę pózniej. Wolno było siedzieć przy
jedzeniu jak długo się chciało, zostawiać okruchy, wysiadywać na kamieniu rozgrzanym od
słońca i grzebać bosymi stopami w piasku. Wolno było po prostu siedzieć bezczynnie w
cudownym milczeniu. Krótko mówiąc, mogła teraz robić, co jej się żywnie podobało, a jeśli to
nie było wolnością, to co nią jest? [ Pobierz całość w formacie PDF ]