[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kami małżonkę uraczysz..."
 Tak powiedział  odezwał się  Melancholik".  Słowo w słowo.
Irka ciągle leżała na wysypujących się z ogrodzenia jabłkach. Ten z latarką wodził teraz po ciele dziew-
czyny światłem. Wycinał ją tym światłem z mroku, skuloną. wsłuchaną w narastający trzepot serca.
Potem przeniósł snop światła na sterty jabłek, pociągnął nosem, jakby chciał upoić się ich zapachom, i
zgrywając się wyszeptał:
- Pachnie!... Jezu. jak pachnie!
W tej samej chwili Melancholik pochylił się nad Irką. Jego długie, dziewczęce niemal rzęsy zakratowa-
ły teraz oczy i na wąskich ustach pojawił się uśmiech, w którym było tyle samo ironii, co okrucieństwa.
 Umrzeć w zapachu jabłek!  powiedział i jego głos stał się jeszcze bardziej matowy, jeszcze bar-
dziej sympatyczny.  Być pogrzebanym w zapachu jabłek!... Aadne, co? Pomyśl, że niektórzy daliby całą
swoją wojenną sławę, żeby mieć taki właśnie koniec. Co im tam przemówienia, medale, kwiaty, wieńce,
salwy nad grobem!... Czy nie lepiej zasnąć w silnym i jakby metalicznym zapachu jabłek? A nawet jak gnić,
to razem z nimi. Woń zgniłych jabłek jest równie cudowna. Wiesz, był taki wielki poeta niemiecki, który nie
mógł bez niej nic napisać. Pozostawił po sobie wspaniałe dzieła, wspaniałe, mówię ci... Na przykład  Zbój-
cy"...
Jak gdyby chciał pogłaskać ją po włosach, łagodnie, pieszczotliwie... Ręka zastygła.
 Wyobraz sobie  mówił dalej  mój nauczyciel zmuszał mnie do pisania okolicznościowych wier-
szy. Zmarnowałem talent. Na tych okolicznościowych wierszach, oczywiście. Niestety!... Tak. tak, niestety,
panienko. I talent mi się zmarnował, i życie. I proszę sobie wyobrazić, co mi pozostało  słuchanie plotek!
Po prostu przepadam za plotkami!
Nagle jego zastygła w łagodnym uniesieniu ręka chwyciła ją za brodę. Potem palce ześliznęły się na
szyję, zaczęły się wokół niej zwierać...
 Ilu ich?  syknął.  Jaką drogą jadą?
Irka plunęła mu w twarz.
Zamierzył się drugą ręką. twarz mu się ściągnęła i... ręka zatrzymała się w połowie ruchu. Opanował się
na siłę. To jego melancholijne spojrzenie znowu zawisło na dziewczęcych niemal rzęsach.
Wyciągnął z kieszeni parę skórkowych rękawiczek.
 Nie zastanawiałaś się, że to banalne  pluć w twarz?... Sztampa bohaterów, schemat, panienko. Na
miły Bóg. bądzmy trochę oryginalni!...
Zaczął wolno naciągać na dłonie rękawiczki.
 Przytrzymać? spytał ten z latarką. Nie. Ona przecież będzie grzeczna. Bardzo grzeczna. Irce jakby
jeszcze raz zamajaczyła znienacka w wylocie uliczki ciężarówka. Chciała krzyknąć:  Marian", uniosła się
nawet z jabłek... W tym samym momencie zrobiło jej się ciemno w oczach.
Człowiek stojący na drodze w świetle reflektorów, z opuszczonymi już ramionami, ze wzrokiem tępo
wbitym w rosnącą przed nim maskę ciężarówki...
To jest ten obraz: który sparaliżował Krawczuka, który kazał mu zahamować nagle bieg maszyny.
Nieznajomy opierał się już niemal o zderzaki.
Ciężarówka zatrzymała się. Krawczuk wcisnął głowę w skrzyżowane na kierownicy ramiona. Nie sły-
szał już teraz bębnienia z tyłu w okienko i krzyku Mariana. Trząsł się cały, dygotał, było mu wszystko jed-
no. Uważne, trzezwe spojrzenie Kołdaka taksowało jego zachowanie i sytuację, w jakiej się raptem znalezli,
jak gdyby wszystko, co się stało, było przez niego od dawna przewidziane.
Marian, patrząc przez okienko na schowaną w ramiona głowę Krawczuka, wycedził:
 Ubiję drania!... Zgnije w pierdlu!
Wygrzebał spod jabłek pepeszę i rzucił ją Sarnickiemu. Z kieszeni zaczął wyszarpywać bęben do niej.
Sarnicki niezdarnie wmontował go w automat.
Marian stłukł kolbą pistoletu szybę w okienku, oddzielającym szoferkę od platformy.
 Krawczuk!... Och. ty!...  krzyknął.  Dureń, dureń ja! Trzeba było domyślić się od razu!...
Grzęznąc w jabłkach, rzucił się do rozsznurowywania plandeki. Gwałtownymi ruchami usiłował rozplą-
tać zapięcie. Spojrzał na Sarnickiego, który jak kawałek drąga ściskał w rękach pepeszę.
 Miej ich na muszce!  krzyknął do lekarza.
Zabrał się znowu do sznurków. Robił to nerwowo, zamiast rozsupłać jeden z węzłów linki, zacisnął go
jeszcze bardziej. Nagle usłyszał:
 Niech pan łapie!
Błysnęło coś w ciemnym powietrzu. Marian złapał to coś w locie: Sarnicki wygrzebał ze swojej torby
skalpel i rzucił go w jego stronę: Zrobił to nieomal jak fachowiec od mokrej roboty, który podrzuca koledze
nóż: trzonek znalazł się w dłoni milicjanta.
Ten rzut zastanowił przez sekundę Mariana.
 Więc ty...  zaczął.
 Niech pan się nie wygłupia!  uciął Sarnicki.  Niech pan robi swoje!
I skierował lufę pepeszy w otwór w rozbitym okienku.
Jednocześnie usłyszeli krzyk człowieka, który zagrodził im drogę:
 Ludzie!... Ratujcie! Dziecko, dziecina... Całe czerwone... jak ogień! Podwiezcie, ludzie, Strzekocia-
ny, tam doktor! Nie zostawiajcie ! Ludzie !...
Marian rozciął skalpelem plandekę.
Wyskoczył, wyczerpując z zanadrza pistolet. Część jabłek posypała się za nim na błotnistą drogę.
Cela w strzekociańskim więzieniu. Ta sama, do której wszedł Jazgarz. Nie znaleziono dla nich  lep- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ocenkijessi.opx.pl
  • Copyright (c) 2009 - A co... - Ren zamyślił się na chwilę - a co jeśli lubię rzodkiewki? | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.