[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z mężczyzną.
Ludzie zaczęliby gadać, gdyby dowiedzieli się, że Dobanpu uczy Seyganko. Wojownik
dobrze wiedział, że wtedy jeszcze trudniej byłoby uniknąć pojedynków albo zatrutej polewki.
Seyganko siedział w jaskini z Dobanpu i Emwayą. Wszyscy troje mieli pióropusze ozdobione
krokodylimi zębami i amulety z bursztynów. Bursztyny pulsowały jak bijące serca, nabierając
mocy z każdą chwilą, kiedy Dobanpu i Emwaya przyzywali do nich duchy.
%7ładne z nich nie miało na sobie nic prócz warstwy wonnego olejku. Seyganko pomyślał, że
ten ubiór najlepiej pasował do Emwayi. Doszła już wieku, kiedy kobieta powinna mieć co
najmniej dwójkę dzieci. Kiedy ją poślubi, zapewne da mu wielu wspaniałych synów, na razie
jednak jej talia była gibka, a piersi jędrne. Nogi, umięśnione i silne, objęłyby&
Doszła do niego czyjaś myśl:
Czy to pora na takie marzenia?
Wyczuł w tym przekazie przekorne zadowolenie. Nawet gdyby nie zobaczył uśmiechu na
twarzy Emwayi, domyśliłby się, od kogo ta myśl przyszła. Odpowiedział tak, jak go nauczono
bez słowa, jedynie uśmiechem.
Wystarczy tego dobrego. Trochę godności w obliczu duchów!
Nie można było nie rozpoznać zródła tej myśli, chociaż twarz Dobanpu była nieruchoma jak
maska z kory. Kochankowie natychmiast wyprostowali się i spoważnieli. Potem wsłuchali się
w coraz głośniejszy śpiew Dobanpu.
Zpiew odbijał się echem od mrocznych zakamarków groty, daleko za kręgiem światła. Nagle
Dobanpu pstryknął palcami. Jego córka poderwała się, pobiegła do niszy za plecami ojca i
przyniosła koszyk pełen glinianych miseczek. Zrobiony był z trzciny namoczonej w soku z
jagód czarnego bzu, tak aby zapach odstraszał owady od trzymanych w miskach ziół,
suszonych owoców i olejków. Seyganko nie mógł wątpić w skuteczność tego środka, czując
okropny odór.
Zebrał całą odwagę; usiadł ze skrzyżowanymi nogami i patrzył, jak Emwaya stawia przed
sobą kilka miseczek, w tym jedną pustą. Z odrobiny ziół, owoców i paru kropel olejku zrobiła
eliksir, który podała ojcu. Ten zanurzył w nim palec, po czym oblizał, jak piwowarka
sprawdzająca piwo. Emwaya uśmiechnęła się; tym razem Dobanpu odwzajemnił uśmiech nie
przerywając rytmicznego śpiewu.
We wszystkich Ichiribu Dobanpu budził respekt, a nawet strach. Doskonale o tym wiedział,
a jego córka nie wątpiła, że był z tego bardzo zadowolony. Między innymi z tego powodu
Seyganko błogosławił swój związek z Emwaya. Nie będzie przecież musiał bać się ojca swojej
żony.
Dobanpu wstał, szeroko rozłożył ręce i podniósł je wysoko nad głowę. Z miseczki uniósł się
cuchnący dym i tańczył w powietrzu, przybierając różne koszmarne kształty. Emwaya
podniosła miskę, a wojownik o mało nie krzyknął, kiedy zobaczył, jak postacie z dymu
otaczają Emwayę, niczym cierniowy żywopłot oddzielający zagrodę z bydłem. Po chwili
Seyganko całkiem stracił ją z oczu; wydawało mu się, że nawet twarz jej ojca była pełna
napięcia.
Powtarzał sobie, że najbardziej niebezpieczne duchy są niewidoczne, a te tutaj to tylko
małe duszki z lasów i rzek, które Dobanpu wezwał, aby dosięgnąć pamięci więzniów. Nawet
w to uwierzył, kiedy znowu zobaczył Emwayę, całą i zdrową.
Emwaya wyskoczyła z dymu i uklękła przy ojcu. Jej piersi unosiły się w przyspieszonym
oddechu, kiedy sięgnęła po ramię ojca, aby połączyć z nim siły. Teraz niewyrazne postacie
zaczęły tańczyć nad więzniami, leżącymi twarzą w dół na czarnej kamiennej podłodze.
Pierwszy więzień był zbyt bliski śmierci, aby mówić. Drugi, lekko ranny, wyznał, że służył
Ludziom Bogom, których wiedza tajemna nawet ich sługi napełniała przerażeniem. Poszło
zupełnie łatwo; Ichiribu biegle radzili sobie w takich wypadkach. Moc Dobanpu i jego córki
można było zostawić na poważniejsze przypadki.
W grocie uderzył piorun. Dym zawirował z nagłym podmuchem wiatru. Tak się zagęścił
wokół Seyganko, że wojownik z trudem się powstrzymał, aby go nie rozpędzić rękami.
Wstrzymał oddech, by nie niepokoić duchów kaszlem. Wreszcie dym i duchy zniknęły, a
Seyganko mógł już odetchnąć. Widział teraz, jak dym wiruje coraz niżej, jakby wsiąkając w
pierwszego więznia. Po chwili zobaczył, że umierający jeniec nagle podniósł się i zaczął
mówić.
Nie miał już własnego głosu, przemawiał językiem duchów, którego Seyganko jeszcze nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
z mężczyzną.
Ludzie zaczęliby gadać, gdyby dowiedzieli się, że Dobanpu uczy Seyganko. Wojownik
dobrze wiedział, że wtedy jeszcze trudniej byłoby uniknąć pojedynków albo zatrutej polewki.
Seyganko siedział w jaskini z Dobanpu i Emwayą. Wszyscy troje mieli pióropusze ozdobione
krokodylimi zębami i amulety z bursztynów. Bursztyny pulsowały jak bijące serca, nabierając
mocy z każdą chwilą, kiedy Dobanpu i Emwaya przyzywali do nich duchy.
%7ładne z nich nie miało na sobie nic prócz warstwy wonnego olejku. Seyganko pomyślał, że
ten ubiór najlepiej pasował do Emwayi. Doszła już wieku, kiedy kobieta powinna mieć co
najmniej dwójkę dzieci. Kiedy ją poślubi, zapewne da mu wielu wspaniałych synów, na razie
jednak jej talia była gibka, a piersi jędrne. Nogi, umięśnione i silne, objęłyby&
Doszła do niego czyjaś myśl:
Czy to pora na takie marzenia?
Wyczuł w tym przekazie przekorne zadowolenie. Nawet gdyby nie zobaczył uśmiechu na
twarzy Emwayi, domyśliłby się, od kogo ta myśl przyszła. Odpowiedział tak, jak go nauczono
bez słowa, jedynie uśmiechem.
Wystarczy tego dobrego. Trochę godności w obliczu duchów!
Nie można było nie rozpoznać zródła tej myśli, chociaż twarz Dobanpu była nieruchoma jak
maska z kory. Kochankowie natychmiast wyprostowali się i spoważnieli. Potem wsłuchali się
w coraz głośniejszy śpiew Dobanpu.
Zpiew odbijał się echem od mrocznych zakamarków groty, daleko za kręgiem światła. Nagle
Dobanpu pstryknął palcami. Jego córka poderwała się, pobiegła do niszy za plecami ojca i
przyniosła koszyk pełen glinianych miseczek. Zrobiony był z trzciny namoczonej w soku z
jagód czarnego bzu, tak aby zapach odstraszał owady od trzymanych w miskach ziół,
suszonych owoców i olejków. Seyganko nie mógł wątpić w skuteczność tego środka, czując
okropny odór.
Zebrał całą odwagę; usiadł ze skrzyżowanymi nogami i patrzył, jak Emwaya stawia przed
sobą kilka miseczek, w tym jedną pustą. Z odrobiny ziół, owoców i paru kropel olejku zrobiła
eliksir, który podała ojcu. Ten zanurzył w nim palec, po czym oblizał, jak piwowarka
sprawdzająca piwo. Emwaya uśmiechnęła się; tym razem Dobanpu odwzajemnił uśmiech nie
przerywając rytmicznego śpiewu.
We wszystkich Ichiribu Dobanpu budził respekt, a nawet strach. Doskonale o tym wiedział,
a jego córka nie wątpiła, że był z tego bardzo zadowolony. Między innymi z tego powodu
Seyganko błogosławił swój związek z Emwaya. Nie będzie przecież musiał bać się ojca swojej
żony.
Dobanpu wstał, szeroko rozłożył ręce i podniósł je wysoko nad głowę. Z miseczki uniósł się
cuchnący dym i tańczył w powietrzu, przybierając różne koszmarne kształty. Emwaya
podniosła miskę, a wojownik o mało nie krzyknął, kiedy zobaczył, jak postacie z dymu
otaczają Emwayę, niczym cierniowy żywopłot oddzielający zagrodę z bydłem. Po chwili
Seyganko całkiem stracił ją z oczu; wydawało mu się, że nawet twarz jej ojca była pełna
napięcia.
Powtarzał sobie, że najbardziej niebezpieczne duchy są niewidoczne, a te tutaj to tylko
małe duszki z lasów i rzek, które Dobanpu wezwał, aby dosięgnąć pamięci więzniów. Nawet
w to uwierzył, kiedy znowu zobaczył Emwayę, całą i zdrową.
Emwaya wyskoczyła z dymu i uklękła przy ojcu. Jej piersi unosiły się w przyspieszonym
oddechu, kiedy sięgnęła po ramię ojca, aby połączyć z nim siły. Teraz niewyrazne postacie
zaczęły tańczyć nad więzniami, leżącymi twarzą w dół na czarnej kamiennej podłodze.
Pierwszy więzień był zbyt bliski śmierci, aby mówić. Drugi, lekko ranny, wyznał, że służył
Ludziom Bogom, których wiedza tajemna nawet ich sługi napełniała przerażeniem. Poszło
zupełnie łatwo; Ichiribu biegle radzili sobie w takich wypadkach. Moc Dobanpu i jego córki
można było zostawić na poważniejsze przypadki.
W grocie uderzył piorun. Dym zawirował z nagłym podmuchem wiatru. Tak się zagęścił
wokół Seyganko, że wojownik z trudem się powstrzymał, aby go nie rozpędzić rękami.
Wstrzymał oddech, by nie niepokoić duchów kaszlem. Wreszcie dym i duchy zniknęły, a
Seyganko mógł już odetchnąć. Widział teraz, jak dym wiruje coraz niżej, jakby wsiąkając w
pierwszego więznia. Po chwili zobaczył, że umierający jeniec nagle podniósł się i zaczął
mówić.
Nie miał już własnego głosu, przemawiał językiem duchów, którego Seyganko jeszcze nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]