[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gęstej jak rtęć rosie do intymnej toalety pań, wynurzały się na powrót z krzaków - i znów to
godne furmanów walenie pięścią w stół.
Pewnego razu zostawiłem w sieni domu przy ulicy Spalonej bernardyna, a kiedy ktoś
przechodził obok, wołałem w mrok bramy:
- Misiu, Misiaczku, Misiu...
I ludzie uśmiechali się życzliwie w mrok sieni, ale gdy wybiegał bernardyn, uciekali
przerażeni. Kiedy indziej w tej samej bramie zostawiłem ratlerka, a kiedy zbliżali się
przechodnie, wybiegałem z sieni, wołając ze zgrozą w głosie:
- Ratuj się, kto może! Neron zerwał się z łańcucha!
I ludzie rzucali się do ucieczki, a kiedy spoglądali za siebie z daleka, z bramy
wychodził trzęsący się ratlerek.
Ale tej nocy w Tyrolu stałem w Innsbrucku przed oświetlonym sklepem, papużki
faliste całowały się, a inne, japońskie i australijskie, i białe zięby, i pokrzewki z
zadowoleniem kiwały łebkami, tylko w szklanym terrarium nie próżnowały kanadyjskie
chomiki, samica i pięć młodych stało słupka, a przednie łapki ześlizgiwały się nieustannie, te
łapki tak bardzo podobne do ludzkich rąk, które wciąż przypuszczały, że ta bardzo wysoka
szklana ściana przemieni się w drabinę, po której dotrą... dokąd? Po północy zjawił się
właściciel w koszuli, podciągnął roletę, a kiedy spostrzegł kierunek mojego spojrzenia, wrócił
do sklepu, przyniósł blaszany garnek, wsunął palec w zardzewiałą dziurę, poruszył nim i
powiedział:
- Tatuś tych chomicząt próbował wczoraj wydostać się z tego garnczka z taką siłą, że
poderżnął sobie gardło i udusił się. - I z ogłuszającym łoskotem ściągając roletę, dodał ze
smutkiem: - Czterdzieści szylingów diabli wzięli! Najchętniej tobym wszystkimi cisnął o
bruk!
A ja zacząłem dygotać, bo pewnej szalonej ofiarowałem policyjne kajdanki, takie dla
dzieci, do zabawy, kajdanki, które kupiłem w Ameryce, ale ta szalona nie uważa ich pewnie
za upominek, dopatruje się w nich szyfru, że zdolna jest zatrzasnąć te amerykańskie kajdanki
na obu przegubach niczym signum i tak skuta kajdankami spać i poprzez dotyk domyślać się,
że jedna jej ręka to moja ręka, że wobec tego można ten łańcuszek w akcie szaleńczej fantazji
rozciągnąć z Pragi do Alpbach i w ten oto sposób spać ze mną, wpięta kręgiem kajdanek w
pierścień mistycznego związku.
Pewien sławny czeski poeta kupił sobie białe tenisówki, a pózniej, pijany, wsiadł do
niewłaściwego pociągu, po czym musiał przez góry i lasy iść pieszo tam, dokąd zamierzał
pojechać; zmęczony włożył sobie tenisówki pod głowę i przespał się na polance, potem zaś
wędrował aż do zmroku, a kiedy spostrzegł coś białego wśród mchu, okazało się, że stanął
znów nad swoimi białymi tenisówkami. Tego wieczora dotarła do mnie wiadomość, że mam
czekać na połączenie telefoniczne z Pragą. Po czym stałem z pulsującą słuchawką.
- Halo, kto mówi? - spytałem.
- To ja - odparł zachrypnięty dziewczęcy głos. - Chciałam cię usłyszeć...
- Czy, broń Boże, ktoś w domu umarł? - ja na to.
- Nie - powiedziała - ale chciałam ci tylko powiedzieć, że podpaliłam dom i że
dostaniesz list, w którym jest kluczyk od tych kajdanek.
- Ale, na miłość boską, nikt w domu nie zachorował, nie umarł?
- Umarł, nie umarł - odparła. - Ciągle się ktoś rodzi, ciągle ktoś umiera... Ale
posłuchaj: wrzuć ten kluczyk w jakąś toń, ja zatrzasnęłam te kajdanki, wrzuć ten kluczyk do
jeziora, niech go woda pochłonie... Czy się na mnie gniewasz?
Siedziałem tego wieczora, zadumany, w restauracji koło poczty, któryś z podróżnych
opowiadał, jak pewna jego krewna szła przez granicę z Czech do Austrii, wzięła ze sobą
maleńkie dziecko, któremu na wszelki wypadek dała środek nasenny, a że na granicy była
mgła, położyła dziecko w krzakach i ruszyła w poszukiwaniu granicy państwowej i drogi, ale
nie znalazła ani tej granicy, ani tego dziecka. Ale tych amerykańskich kajdanek nie
powinienem był kupować.
Nie tylko ja jeden spózniłem się na ten wieczorny pociąg pospieszny. Czerwone
światła ostatniego wagonu już się oddalały. Pośród waliz i walizek stała blada dziewczyna i
wpatrywała się w podziemne przejście, skąd tragarze wynosili na noszach młodego
człowieka, który miał włosy sczesane na czoło i spoglądał spod nich nieufnie na świat.
Pomogłem jej z walizami, a potem siedzieliśmy w restauracji dworcowej, głaskałem
młodzieńca po rękach, dziewczyna powiedziała mi, że ma na imię Deborah, a jej brat - Jakub,
że oboje pochodzą z Filadelfii i że wybrali się w podróż dookoła świata. A pózniej Deborah
kroiła kotlet i opowiadała mi cicho, że oboje cierpią na chorobę, która nazywa się muscular
dystrophy. A potem zieloną wstążeczką przywiązała widelec do rączki brata, która
przypominała kleszcze, bo, jak mi łamaną niemczyzną szepnęła, ta choroba żywi się tym, że
pożera za życia ludzkie ciało. Chciałem dodać chłopcu odwagi, położyłem rękę na jego
ramieniu i powiedziałem:
- Recht guten Apetit!
Ale młody podróżnik dookoła świata runął na wznak i porozrzucał kotlet po podłodze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
gęstej jak rtęć rosie do intymnej toalety pań, wynurzały się na powrót z krzaków - i znów to
godne furmanów walenie pięścią w stół.
Pewnego razu zostawiłem w sieni domu przy ulicy Spalonej bernardyna, a kiedy ktoś
przechodził obok, wołałem w mrok bramy:
- Misiu, Misiaczku, Misiu...
I ludzie uśmiechali się życzliwie w mrok sieni, ale gdy wybiegał bernardyn, uciekali
przerażeni. Kiedy indziej w tej samej bramie zostawiłem ratlerka, a kiedy zbliżali się
przechodnie, wybiegałem z sieni, wołając ze zgrozą w głosie:
- Ratuj się, kto może! Neron zerwał się z łańcucha!
I ludzie rzucali się do ucieczki, a kiedy spoglądali za siebie z daleka, z bramy
wychodził trzęsący się ratlerek.
Ale tej nocy w Tyrolu stałem w Innsbrucku przed oświetlonym sklepem, papużki
faliste całowały się, a inne, japońskie i australijskie, i białe zięby, i pokrzewki z
zadowoleniem kiwały łebkami, tylko w szklanym terrarium nie próżnowały kanadyjskie
chomiki, samica i pięć młodych stało słupka, a przednie łapki ześlizgiwały się nieustannie, te
łapki tak bardzo podobne do ludzkich rąk, które wciąż przypuszczały, że ta bardzo wysoka
szklana ściana przemieni się w drabinę, po której dotrą... dokąd? Po północy zjawił się
właściciel w koszuli, podciągnął roletę, a kiedy spostrzegł kierunek mojego spojrzenia, wrócił
do sklepu, przyniósł blaszany garnek, wsunął palec w zardzewiałą dziurę, poruszył nim i
powiedział:
- Tatuś tych chomicząt próbował wczoraj wydostać się z tego garnczka z taką siłą, że
poderżnął sobie gardło i udusił się. - I z ogłuszającym łoskotem ściągając roletę, dodał ze
smutkiem: - Czterdzieści szylingów diabli wzięli! Najchętniej tobym wszystkimi cisnął o
bruk!
A ja zacząłem dygotać, bo pewnej szalonej ofiarowałem policyjne kajdanki, takie dla
dzieci, do zabawy, kajdanki, które kupiłem w Ameryce, ale ta szalona nie uważa ich pewnie
za upominek, dopatruje się w nich szyfru, że zdolna jest zatrzasnąć te amerykańskie kajdanki
na obu przegubach niczym signum i tak skuta kajdankami spać i poprzez dotyk domyślać się,
że jedna jej ręka to moja ręka, że wobec tego można ten łańcuszek w akcie szaleńczej fantazji
rozciągnąć z Pragi do Alpbach i w ten oto sposób spać ze mną, wpięta kręgiem kajdanek w
pierścień mistycznego związku.
Pewien sławny czeski poeta kupił sobie białe tenisówki, a pózniej, pijany, wsiadł do
niewłaściwego pociągu, po czym musiał przez góry i lasy iść pieszo tam, dokąd zamierzał
pojechać; zmęczony włożył sobie tenisówki pod głowę i przespał się na polance, potem zaś
wędrował aż do zmroku, a kiedy spostrzegł coś białego wśród mchu, okazało się, że stanął
znów nad swoimi białymi tenisówkami. Tego wieczora dotarła do mnie wiadomość, że mam
czekać na połączenie telefoniczne z Pragą. Po czym stałem z pulsującą słuchawką.
- Halo, kto mówi? - spytałem.
- To ja - odparł zachrypnięty dziewczęcy głos. - Chciałam cię usłyszeć...
- Czy, broń Boże, ktoś w domu umarł? - ja na to.
- Nie - powiedziała - ale chciałam ci tylko powiedzieć, że podpaliłam dom i że
dostaniesz list, w którym jest kluczyk od tych kajdanek.
- Ale, na miłość boską, nikt w domu nie zachorował, nie umarł?
- Umarł, nie umarł - odparła. - Ciągle się ktoś rodzi, ciągle ktoś umiera... Ale
posłuchaj: wrzuć ten kluczyk w jakąś toń, ja zatrzasnęłam te kajdanki, wrzuć ten kluczyk do
jeziora, niech go woda pochłonie... Czy się na mnie gniewasz?
Siedziałem tego wieczora, zadumany, w restauracji koło poczty, któryś z podróżnych
opowiadał, jak pewna jego krewna szła przez granicę z Czech do Austrii, wzięła ze sobą
maleńkie dziecko, któremu na wszelki wypadek dała środek nasenny, a że na granicy była
mgła, położyła dziecko w krzakach i ruszyła w poszukiwaniu granicy państwowej i drogi, ale
nie znalazła ani tej granicy, ani tego dziecka. Ale tych amerykańskich kajdanek nie
powinienem był kupować.
Nie tylko ja jeden spózniłem się na ten wieczorny pociąg pospieszny. Czerwone
światła ostatniego wagonu już się oddalały. Pośród waliz i walizek stała blada dziewczyna i
wpatrywała się w podziemne przejście, skąd tragarze wynosili na noszach młodego
człowieka, który miał włosy sczesane na czoło i spoglądał spod nich nieufnie na świat.
Pomogłem jej z walizami, a potem siedzieliśmy w restauracji dworcowej, głaskałem
młodzieńca po rękach, dziewczyna powiedziała mi, że ma na imię Deborah, a jej brat - Jakub,
że oboje pochodzą z Filadelfii i że wybrali się w podróż dookoła świata. A pózniej Deborah
kroiła kotlet i opowiadała mi cicho, że oboje cierpią na chorobę, która nazywa się muscular
dystrophy. A potem zieloną wstążeczką przywiązała widelec do rączki brata, która
przypominała kleszcze, bo, jak mi łamaną niemczyzną szepnęła, ta choroba żywi się tym, że
pożera za życia ludzkie ciało. Chciałem dodać chłopcu odwagi, położyłem rękę na jego
ramieniu i powiedziałem:
- Recht guten Apetit!
Ale młody podróżnik dookoła świata runął na wznak i porozrzucał kotlet po podłodze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]