[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Co za spotkanie! Krysiu! Krysiu!...
Ach, mój Boże! Czułam, jak jestem śmieszna w tej chwili, z purpurowym
rumieńcem pensjonarki schwytanej na gorącym uczynku, z tym nieopisanym
drżeniem rąk, niezdolna wybąknąć bodaj kilku słów powitania!
A tymczasem on trzymał ciągle moje dłonie w mocnym uścisku i nie myślał
ich puścić. Nie myślał też pożegnać mnie i odejść. Staliśmy tak w słońcu,
oniemiali, zdumieni oboje, szczęśliwi i nieszczęśliwi zarazem. Wreszcie
Zbigniew odezwał się znów pierwszy:
- Od jak dawna tu jesteś?... Nie miałem najmniejszego pojęcia,
doprawdy... Przyjechałem kilka dni temu... Krysiu, jak mogłaś! Jak mogłaś
mnie nie zawiadomić!
Znów umilkł, popatrzył na mnie, zawołał:
- I pomyśleć, że byłem tu, w miasteczku, już kilka razy! Mogłem cię
przecież nie spotkać... Wyjechałbym, nie zobaczywszy się z tobą! Niedobra
jesteś, niedobra.
Konie zaczęły się niepokoić, muchy dokuczały im. Furman odezwał się z
kozła:
- Proszę jaśnie pana?... To może zajechać w cień.
- Zaczekaj... - odparł Zbigniew zniecierpliwionym i nagle głosem. -
Dobrze, jedz sobie... Albo nie! Krysiu - zwrócił się do mnie - siadaj na
bryczkę razem ze mną. Musimy przecież porozmawiać, muszę się dowiedzieć...
Tyle, tyle rzeczy mamy sobie do powiedzenia! Chcesz, pojedziemy do
Klimontowic, teraz, zaraz... Odwiozę cię wieczorem, jak się trochę
ochłodzi...
- Doprawdy... Doprawdy chyba nie mogę. Muszę wrócić do domu. Zostawiłam
pokój nie zamknięty... Mieszkam tu, niedaleko, u burmistrza. Jestem
nauczycielką w szkole powszechnej.
- Od dawna?
- Od jesieni. Dobiega właśnie rok.
- Tak... tak... - popatrzył znowu na mnie. - Ale słuchaj, opowiesz mi
wszystko pózniej. Teraz pojedziesz ze mną. Albo, jeżeli wolisz, zajdziemy
do twojego mieszkania, czy mnie zapraszasz?
- Ależ tak, naturalnie...
- Zajeżdżaj do Szlomki! - huknął na furmana. - Czekaj tam na mnie!
Ruszyliśmy. Przez całą drogę, niedaleką zresztą, zamieniliśmy zaledwie
kilka słów. Przed samym domem przystanął, znów ujął moje ręce:
- Krysiu! - rzekł - Krysia... I pomyśleć, że to naprawdę ty jesteś... Ty,
tutaj!
Tyle radości brzmiało w jego głosie! Otworzyłam prędko drzwi, jedne i
drugie.
- To mój pokoik. Widzisz, tu sobie mieszkam...
Rozejrzał się po pokoju. Zledziłam jego wzrok i uśmiechnęłam się. Po raz
pierwszy istotnie zauważyłam, że moje mieszkanko jest bardzo ładne. Tyle
słońca... Kwiatki na oknie... Kwiatki, które przynosi mi Teoś... Białe
franeczki z batystu przesiewają łagodne światło. Jak wesoło tańczy na
ścianie siedmiobarwna kulka: miniaturowe słoneczko odbite w dzbanku z
wodą... Nad krótkim tapczanem, który mi służy w nocy za łóżko, a w dzień za
kanapę, pasiasty kilim mieni się całą gamą czerwonych, rudych i fioletowych
odcieni. Na stole książki i kwiaty. Na półce książki i kwiaty. Jak dużo
kwiatów! Nigdy bym nie myślała, że ich mam tyle w pokoju. A na komódce stoi
zegar.
- Jak tu ładnie... - odezwał się Zbigniew po chwili. - Miło, zacisznie.
Zresztą, nie dziwię się... Więc ty tu mieszkasz?
- Ależ tak, tak! Od jesieni. Tu mieszkam, tutaj pracuję, czytam, piszę,
poprawiam zeszyty moich uczniów.
- Więc ciągle jesteś nauczycielką. Wiesz, sądziłem, że jednak rzucisz tę
pracę. To chyba nie na twoje siły. Nieraz, myśląc o tobie, usiłowałem
zgadywać: co robisz teraz, gdzie się podziewasz, wśród jakich ludzi...
- Wśród samych swoich... - i wskazałam przez okno wąski przesmyk pomiędzy
domami. Widniało tam pole, a za nim, w oddali, mała grupka drzew z
klimontowskiego cmentarza.
Milczeliśmy przez chwilę oboje. Wreszcie Zbigniew pierwszy zagadnął:
- A teraz... Powiedz mi, opowiadaj wszystko, po kolei. Od dnia... -
urwał.
Wiedziałam, od jakiego to dnia chciał usłyszeć powieść mojego życia.
Przerwałam krótko:
- Cóż Ela? Zdrowa? Co u was słychać? Ja także nie wiedziałam nic, prócz
tego, że żyjecie...
Blask jego oczu przygasł nagle. Na czole zarysowała się głęboka bruzda.
Odparł niskim, gardłowym głosem:
- Dziękuję ci. Ela względnie zdrowa, jak na siebie, naturalnie. Zupełnie
zdrowa nie będzie zapewne już nigdy. Przynajmniej doktorzy nie obiecują
tego. Ale przecież ty nic nie możesz wiedzieć. Ile to już lat? Zaraz...
- Dwanaście - rzekłam spokojnie.
Popatrzył na mnie.
- A tak... To już dwanaście lat. Jak ten czas leci!
Wydawało mi się zawsze, że lezie żółwim krokiem, a jednak - przeszło
dwanaście lat...
- Więc proszę, powiedz mi... Więc Ela?
- Słuchaj, Krysiu, opowiem ci wszystko, powoli. Ale nie dziś, nie teraz,
dobrze? I ty mi powiesz swoją historię pózniej... A teraz pozwól mi
posiedzieć tutaj w milczeniu.
W tej chwili ty także musisz uczuwać wyraznie ciężar tych lat. Dwunastu
lat. Spotkaliśmy się tak nagle, tak niespodziewanie. W tej chwili lepiej
milczeć, bo jak tu zmieścić całe długie życie w jednej rozmowie, prawda?
- Masz słuszność.
- Teraz, przyznam się, wolę patrzeć na ciebie. Przecież to ty, Krysiu! To
ty! Nie mogę jeszcze uwierzyć własnym oczom...
- Nic dziwnego - odparłam, siląc się na uśmiech. - Tyle czasu przeszło.
Zmieniłam się...
- Nieprawda. Nie zmieniłaś się. A jeżeli chcesz mi znowu przypomnieć, ile
od daty naszego ostatniego widzenia minęło dni, miesięcy, lat, pamiętaj, że
ja je również przeżyłem wszystkie, Krysiu. Wszystkie.
Xxvii
Musiałam mu obiecać, że nazajutrz przyjadę do Klimontowic.
- Tak, około piątej przyślę konie. Przykro mi, że cię nie mogę zaprosić
na obiad, ale stara Wątkowa nie posiada zdolności kulinarnych. Od przyjazdu
jadam kartoflankę i krupnik - krupnik i kartoflankę. Co za szczęście, że
nie przywiozłem Eli, która nie znosi w ogóle zup, a tych dwóch w
szczególności. A więc postanowione, prawda? Konie będą o piątej. Pamiętaj!
- zawołał Zbigniew, siadając na bryczkę.
Zostałam sama. Zdawałoby się, że dwadzieścia cztery godziny to dosyć
czasu, aby uporządkować wrażenia i powziąć jakiś plan. A jednak, gdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
Co za spotkanie! Krysiu! Krysiu!...
Ach, mój Boże! Czułam, jak jestem śmieszna w tej chwili, z purpurowym
rumieńcem pensjonarki schwytanej na gorącym uczynku, z tym nieopisanym
drżeniem rąk, niezdolna wybąknąć bodaj kilku słów powitania!
A tymczasem on trzymał ciągle moje dłonie w mocnym uścisku i nie myślał
ich puścić. Nie myślał też pożegnać mnie i odejść. Staliśmy tak w słońcu,
oniemiali, zdumieni oboje, szczęśliwi i nieszczęśliwi zarazem. Wreszcie
Zbigniew odezwał się znów pierwszy:
- Od jak dawna tu jesteś?... Nie miałem najmniejszego pojęcia,
doprawdy... Przyjechałem kilka dni temu... Krysiu, jak mogłaś! Jak mogłaś
mnie nie zawiadomić!
Znów umilkł, popatrzył na mnie, zawołał:
- I pomyśleć, że byłem tu, w miasteczku, już kilka razy! Mogłem cię
przecież nie spotkać... Wyjechałbym, nie zobaczywszy się z tobą! Niedobra
jesteś, niedobra.
Konie zaczęły się niepokoić, muchy dokuczały im. Furman odezwał się z
kozła:
- Proszę jaśnie pana?... To może zajechać w cień.
- Zaczekaj... - odparł Zbigniew zniecierpliwionym i nagle głosem. -
Dobrze, jedz sobie... Albo nie! Krysiu - zwrócił się do mnie - siadaj na
bryczkę razem ze mną. Musimy przecież porozmawiać, muszę się dowiedzieć...
Tyle, tyle rzeczy mamy sobie do powiedzenia! Chcesz, pojedziemy do
Klimontowic, teraz, zaraz... Odwiozę cię wieczorem, jak się trochę
ochłodzi...
- Doprawdy... Doprawdy chyba nie mogę. Muszę wrócić do domu. Zostawiłam
pokój nie zamknięty... Mieszkam tu, niedaleko, u burmistrza. Jestem
nauczycielką w szkole powszechnej.
- Od dawna?
- Od jesieni. Dobiega właśnie rok.
- Tak... tak... - popatrzył znowu na mnie. - Ale słuchaj, opowiesz mi
wszystko pózniej. Teraz pojedziesz ze mną. Albo, jeżeli wolisz, zajdziemy
do twojego mieszkania, czy mnie zapraszasz?
- Ależ tak, naturalnie...
- Zajeżdżaj do Szlomki! - huknął na furmana. - Czekaj tam na mnie!
Ruszyliśmy. Przez całą drogę, niedaleką zresztą, zamieniliśmy zaledwie
kilka słów. Przed samym domem przystanął, znów ujął moje ręce:
- Krysiu! - rzekł - Krysia... I pomyśleć, że to naprawdę ty jesteś... Ty,
tutaj!
Tyle radości brzmiało w jego głosie! Otworzyłam prędko drzwi, jedne i
drugie.
- To mój pokoik. Widzisz, tu sobie mieszkam...
Rozejrzał się po pokoju. Zledziłam jego wzrok i uśmiechnęłam się. Po raz
pierwszy istotnie zauważyłam, że moje mieszkanko jest bardzo ładne. Tyle
słońca... Kwiatki na oknie... Kwiatki, które przynosi mi Teoś... Białe
franeczki z batystu przesiewają łagodne światło. Jak wesoło tańczy na
ścianie siedmiobarwna kulka: miniaturowe słoneczko odbite w dzbanku z
wodą... Nad krótkim tapczanem, który mi służy w nocy za łóżko, a w dzień za
kanapę, pasiasty kilim mieni się całą gamą czerwonych, rudych i fioletowych
odcieni. Na stole książki i kwiaty. Na półce książki i kwiaty. Jak dużo
kwiatów! Nigdy bym nie myślała, że ich mam tyle w pokoju. A na komódce stoi
zegar.
- Jak tu ładnie... - odezwał się Zbigniew po chwili. - Miło, zacisznie.
Zresztą, nie dziwię się... Więc ty tu mieszkasz?
- Ależ tak, tak! Od jesieni. Tu mieszkam, tutaj pracuję, czytam, piszę,
poprawiam zeszyty moich uczniów.
- Więc ciągle jesteś nauczycielką. Wiesz, sądziłem, że jednak rzucisz tę
pracę. To chyba nie na twoje siły. Nieraz, myśląc o tobie, usiłowałem
zgadywać: co robisz teraz, gdzie się podziewasz, wśród jakich ludzi...
- Wśród samych swoich... - i wskazałam przez okno wąski przesmyk pomiędzy
domami. Widniało tam pole, a za nim, w oddali, mała grupka drzew z
klimontowskiego cmentarza.
Milczeliśmy przez chwilę oboje. Wreszcie Zbigniew pierwszy zagadnął:
- A teraz... Powiedz mi, opowiadaj wszystko, po kolei. Od dnia... -
urwał.
Wiedziałam, od jakiego to dnia chciał usłyszeć powieść mojego życia.
Przerwałam krótko:
- Cóż Ela? Zdrowa? Co u was słychać? Ja także nie wiedziałam nic, prócz
tego, że żyjecie...
Blask jego oczu przygasł nagle. Na czole zarysowała się głęboka bruzda.
Odparł niskim, gardłowym głosem:
- Dziękuję ci. Ela względnie zdrowa, jak na siebie, naturalnie. Zupełnie
zdrowa nie będzie zapewne już nigdy. Przynajmniej doktorzy nie obiecują
tego. Ale przecież ty nic nie możesz wiedzieć. Ile to już lat? Zaraz...
- Dwanaście - rzekłam spokojnie.
Popatrzył na mnie.
- A tak... To już dwanaście lat. Jak ten czas leci!
Wydawało mi się zawsze, że lezie żółwim krokiem, a jednak - przeszło
dwanaście lat...
- Więc proszę, powiedz mi... Więc Ela?
- Słuchaj, Krysiu, opowiem ci wszystko, powoli. Ale nie dziś, nie teraz,
dobrze? I ty mi powiesz swoją historię pózniej... A teraz pozwól mi
posiedzieć tutaj w milczeniu.
W tej chwili ty także musisz uczuwać wyraznie ciężar tych lat. Dwunastu
lat. Spotkaliśmy się tak nagle, tak niespodziewanie. W tej chwili lepiej
milczeć, bo jak tu zmieścić całe długie życie w jednej rozmowie, prawda?
- Masz słuszność.
- Teraz, przyznam się, wolę patrzeć na ciebie. Przecież to ty, Krysiu! To
ty! Nie mogę jeszcze uwierzyć własnym oczom...
- Nic dziwnego - odparłam, siląc się na uśmiech. - Tyle czasu przeszło.
Zmieniłam się...
- Nieprawda. Nie zmieniłaś się. A jeżeli chcesz mi znowu przypomnieć, ile
od daty naszego ostatniego widzenia minęło dni, miesięcy, lat, pamiętaj, że
ja je również przeżyłem wszystkie, Krysiu. Wszystkie.
Xxvii
Musiałam mu obiecać, że nazajutrz przyjadę do Klimontowic.
- Tak, około piątej przyślę konie. Przykro mi, że cię nie mogę zaprosić
na obiad, ale stara Wątkowa nie posiada zdolności kulinarnych. Od przyjazdu
jadam kartoflankę i krupnik - krupnik i kartoflankę. Co za szczęście, że
nie przywiozłem Eli, która nie znosi w ogóle zup, a tych dwóch w
szczególności. A więc postanowione, prawda? Konie będą o piątej. Pamiętaj!
- zawołał Zbigniew, siadając na bryczkę.
Zostałam sama. Zdawałoby się, że dwadzieścia cztery godziny to dosyć
czasu, aby uporządkować wrażenia i powziąć jakiś plan. A jednak, gdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]