[ Pobierz całość w formacie PDF ]
również uniwersytet!
O mało nie podskoczyłem z uciechy. Demony spisywały się świetnie! To posłuszne stwory i
chętne do roboty, aby tylko umiejętnie nimi kierować. Potrafiłem już wtedy kręcić nimi tak,
jak robię teraz w wajongu. Policzki doktora drgnęły nerwowo, w kącikach ust powstały
nieomylne dołeczki. Tak, o tym Lwowie też coś niecoś słyszałem. Był tam podobno jakiś stary
profesor botaniki, który uczył tylko jednego: co powiedział pewien ogrodnik francuski.
Doktor nieraz o nim wspominał i to zawsze z wielką niechęcią.
Należało to wykorzystać.
- W Krakowie jest profesor Rostafiński - przemówiłem czule, bo tego człowieka bardzo
lubiłem za ten mikroskop, który dał mojemu doktorowi na drogę. - To rozumiem, poważny
uczony. Ale ten we Lwowie... Po co tam siedzi? Czy to takie ważne, co mówił pewien
ogrodnik francuski?
Chciałem jeszcze coś dodać, ale ugryzłem się w język. Zorientowałem się za pózno, że
palnąłem głupstwo. Tuan roześmiał się, demony odskoczyły z lękiem, bo tego nie lubią.
- To rzeczywiście nieważne - odparł wesoło - ale, niestety, tak musi być. Kto wie, czy
ja, gdy się zestarzeję, nie będę tak samo wykładał.
Rozbawiło mnie to przypuszczenie, toteż cała moja misternie utkana sieć rozpadła się
ostatecznie. Gdy się spostrzegłem, że poniosłem klęskę, nie było już możliwości odwrotu.
- Ale wrócić do kraju należy - doktor przemawiał obecnie bardzo poważnie, co było
najgorsze. - Widzisz Nong_nong, jeśli tam jest zle, tym bardziej jestem potrzebny. Konieczne
są młode siły. A ja przecież potrafię zrobić niejedno...
Pokiwałem głową. Któż mógł lepiej naprawiać zło, jeśli nie on? To było jasne i zrozumiałe.
Czułem, że wobec tych argumentów staję się zupełnie bezradny. Moi dotychczasowi
współpracownicy nie nadawali się do dalszej roboty, ale jeszcze żal mi było ustąpić. A może
spróbować innych?... No cóż, Demon Głupoty nie wchodził wcale w rachubę, bo tuan był dla
niego za sprytny. Pozostawał jedynie w odwodzie Demon Chciwości. Nie lubiłem go nigdy,
lecz gdy człowiek tonie, chwyta się nawet brzytwy. Złapałem go więc za kark, chociaż tym
razem działałem bez przekonania. Zawsze mnie przyprawiał o wstręt.
- Ostatecznie na tego ogrodnika francuskiego - zacząłem zachodzić z boku - można by
machnąć ręką. Nawet na te nie urządzone laboratoria, bo zdarzało się, że drzwi zastępowały
nam stół i z tym wcale nie było zle. Ale - uderzyłem mocniej przy pomocy swego
współpracownika - czy warto wyzbywać się takich dochodów? Za kilka lat tuan może zostać
profesorem nie w jakichś tam Dublanach, ale w największych uniwersytetach Holandii!
Powiedziałem to gorąco, z wiarą, gdyż sam byłem o tym przekonany i tak samo zrestą
twierdził profesor Treub. Na doktorze nie uczyniło to jednak większego wrażenia. Nie
zdziwiłem się nawet specjalnie. Demon Chciwości nie miał nigdy do niego dostępu.
- No, bierzmy się do roboty - rzekł odrzucając cygaro. - Nie, mój drogi - dodał po chwili -
nie takie to proste. Człowiek urodził się Polakiem, powinien więc nim pozostać do śmierci.
Holandia nie może mi zastąpić ojczyzny.
Były to piękne słowa, odpędziłem więc natychmiast wszystkie demony. Dalsze korzystanie
z ich usług byłoby świętokradztwem. Cóż, należało się pogodzić z faktem. Nie było wyjścia, on
musiał odjechać...
Pochyliłem się nad skrzyniami. Zniknęły w nich wreszcie ostatnie słoje, a potem przyszła
kolej na książki. Zaginął Mickiewicz, zapadł się smutny Słowacki, wśród najrozmaitszych
czasopism i książek zatonęły nasze paprotniki i dziesiątki innych prac, które zostały napisane
przez tuana w różnych miejscowościach na Jawie. Na wierzchu ułożyłem nasze Demony
Zniszczenia. Trzy ładne tomiki, niewielkie wprawdzie, ale ileż w nich zamknięto szkodników!
Ile wymagało to pracy, jakiego ogromnego wysiłku, jakie potężne siły mieliśmy przeciwko
sobie i ile trzeba było cierpliwości, aby unieszkodliwić te najstraszniejsze!
Westchnąłem ciężko, przypomniały mi się bowiem kłopoty z doktorem, gdy się
pokłóciliśmy o nazwy. Ani Soplicy, ani Gerwazego, ani Rózeczki!... Okropne! Pozostał prawie
wyłącznie Słowacki...
Trochę ze złością zarzuciłem wieko, lecz w miarę jak je przybijałem gwozdziami, zacząłem
się coraz bardziej rozczulać. Czy warto mu to pamiętać? Ostatecznie - niech będzie Słowacki!
Przecież on też nie jest najgorszy. Może nawet lepiej pasuje do Jawy, zupełnie jak te mgły
błądzące nad ziemią w chwili, gdy słońce rozbłyśnie zza gór... Jest w nich tęsknota i żal,
miękkość i słodycz uczucia, ale czujesz też w nich bunt i maskowaną słabością potęgę. Aamią
się, płyną łagodnie, przygniatają szarzyzną, ale niespodziewanie opadają w dół i ukazują
znienacka ogniste szczyty wulkanów!...
Westchnąłem znowu, ale tym razem tylko tak, dla porządku, aby nie było wątpliwości, że
niegdyś mieliśmy z tuanem w tej sprawie różne opinie. Potem już było dobrze. Zakończyliśmy
pakowanie w najlepszej zgodzie, następnie wysłaliśmy rzeczy bagażem do Europy, sami zaś
wyskoczyliśmy na kilka dni do Wedi Koto, aby pożegnać nasze pola tytoniu. Tuan był
wzruszony, gdy je oglądał. Gdzie stosowaliśmy nowe sposoby uprawy, zieleniło się, pięknie.
Gdzie natomiast nie zastosowano środków zaradczych, marniało wszystko. Nie martwiliśmy
się jednak. W nowym sezonie w całej Indonezji miała być zastosowana metoda
Raciborskiego , a wtedy przepadną ostatecznie co najmniej dwa najbardziej złośliwe Demony
Zniszczenia.
Gdy znalezliśmy się znowu w Bogorze, w przeddzień wyjazdu do Europy tuan zabrał mnie
do swego pokoju w pięknym domu dyrektora Treuba nad stawem.
- Coś dla ciebie - wskazał ręką kolekcję grzybów, rozłożoną na stole. - To będzie nasza
ostatnia robota.
Zdziwiłem się trochę, bo zdawało mi się, że nic nie zostało do wykończenia. Nie mogłem
zrozumieć, skąd one się tutaj wzięły. Znałem je wszystkie, sam je zbierałem, lecz sądziłem, że
ich opisy znalazły się w uzupełnieniach do poprzednich rodzajów, które doktor dosyłał do
swych tomików, gdy znajdowały się jeszcze w drukarni. No, ale jeśli coś tam jeszcze
pozostało, należy wykonać! Wiadomo - do pracy nie potrzeba mnie było nigdy naganiać.
Oczyściłem natychmiast biurko, przysunąłem atrament i papier, a potem zająłem stanowisko
przy stole. Znieruchomiałem nagle. Doktor stał pośrodku i śmiał się. Zmarszczyłem brwi
nieco speszony. Co się stało? Czy zrobiłem coś niewłaściwie? Może palnąłem jakieś głupstwo,
może tu czegoś brakuje?...
Rozejrzałem się czujnie.
Wszystko było w porządku. Wprawdzie grzyby nie były ułożone przeze mnie, ale miały
etykietki, notatki znajdowały się obok, temu, co układał, nic nie można było zarzucić. A więc o
co mu idzie? Czyżby się krył za tym żart?
Podniosłem głowę. Tuan stał w tym samym miejscu, lecz przestał się śmiać.
- Nie to miałem na myśli - wyjaśnił. - Wszystko jest opracowane i przygotowane do druku...
Coraz mniej rozumiałem. Po co więc mnie wzywał i mówił o ostatniej robocie?
Natomiast - ciągnął dalej, a na jego twarzy rozbłysła powaga - brak najważniejszego, brak
nazwy. Byłeś mi właśnie do tego potrzebny.
Zmieszałem się. Po co on o tym wspomina? Dlaczego psuje nastrój w chwili rozstania?
Przecież to jest jego sprawa, nie moja. Niech robi, co chce.
- Panie - bąknąłem - nazwy nie należą do mnie...
- Przeciwnie - zaprzeczył doktor stanowczo - tylko do ciebie! Tam, w Wedi Koto,
przyrzekłem sobie, że jeśli znajdę nowy rodzaj, nie nadam mu nazwy, dopóki nie spytam ciebie
o zdanie. I znalazłem. Wybór należy do ciebie.
Popatrzył na mnie tak serdecznie, że naraz zawirowało wszystko przed moimi oczyma. Coś [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
również uniwersytet!
O mało nie podskoczyłem z uciechy. Demony spisywały się świetnie! To posłuszne stwory i
chętne do roboty, aby tylko umiejętnie nimi kierować. Potrafiłem już wtedy kręcić nimi tak,
jak robię teraz w wajongu. Policzki doktora drgnęły nerwowo, w kącikach ust powstały
nieomylne dołeczki. Tak, o tym Lwowie też coś niecoś słyszałem. Był tam podobno jakiś stary
profesor botaniki, który uczył tylko jednego: co powiedział pewien ogrodnik francuski.
Doktor nieraz o nim wspominał i to zawsze z wielką niechęcią.
Należało to wykorzystać.
- W Krakowie jest profesor Rostafiński - przemówiłem czule, bo tego człowieka bardzo
lubiłem za ten mikroskop, który dał mojemu doktorowi na drogę. - To rozumiem, poważny
uczony. Ale ten we Lwowie... Po co tam siedzi? Czy to takie ważne, co mówił pewien
ogrodnik francuski?
Chciałem jeszcze coś dodać, ale ugryzłem się w język. Zorientowałem się za pózno, że
palnąłem głupstwo. Tuan roześmiał się, demony odskoczyły z lękiem, bo tego nie lubią.
- To rzeczywiście nieważne - odparł wesoło - ale, niestety, tak musi być. Kto wie, czy
ja, gdy się zestarzeję, nie będę tak samo wykładał.
Rozbawiło mnie to przypuszczenie, toteż cała moja misternie utkana sieć rozpadła się
ostatecznie. Gdy się spostrzegłem, że poniosłem klęskę, nie było już możliwości odwrotu.
- Ale wrócić do kraju należy - doktor przemawiał obecnie bardzo poważnie, co było
najgorsze. - Widzisz Nong_nong, jeśli tam jest zle, tym bardziej jestem potrzebny. Konieczne
są młode siły. A ja przecież potrafię zrobić niejedno...
Pokiwałem głową. Któż mógł lepiej naprawiać zło, jeśli nie on? To było jasne i zrozumiałe.
Czułem, że wobec tych argumentów staję się zupełnie bezradny. Moi dotychczasowi
współpracownicy nie nadawali się do dalszej roboty, ale jeszcze żal mi było ustąpić. A może
spróbować innych?... No cóż, Demon Głupoty nie wchodził wcale w rachubę, bo tuan był dla
niego za sprytny. Pozostawał jedynie w odwodzie Demon Chciwości. Nie lubiłem go nigdy,
lecz gdy człowiek tonie, chwyta się nawet brzytwy. Złapałem go więc za kark, chociaż tym
razem działałem bez przekonania. Zawsze mnie przyprawiał o wstręt.
- Ostatecznie na tego ogrodnika francuskiego - zacząłem zachodzić z boku - można by
machnąć ręką. Nawet na te nie urządzone laboratoria, bo zdarzało się, że drzwi zastępowały
nam stół i z tym wcale nie było zle. Ale - uderzyłem mocniej przy pomocy swego
współpracownika - czy warto wyzbywać się takich dochodów? Za kilka lat tuan może zostać
profesorem nie w jakichś tam Dublanach, ale w największych uniwersytetach Holandii!
Powiedziałem to gorąco, z wiarą, gdyż sam byłem o tym przekonany i tak samo zrestą
twierdził profesor Treub. Na doktorze nie uczyniło to jednak większego wrażenia. Nie
zdziwiłem się nawet specjalnie. Demon Chciwości nie miał nigdy do niego dostępu.
- No, bierzmy się do roboty - rzekł odrzucając cygaro. - Nie, mój drogi - dodał po chwili -
nie takie to proste. Człowiek urodził się Polakiem, powinien więc nim pozostać do śmierci.
Holandia nie może mi zastąpić ojczyzny.
Były to piękne słowa, odpędziłem więc natychmiast wszystkie demony. Dalsze korzystanie
z ich usług byłoby świętokradztwem. Cóż, należało się pogodzić z faktem. Nie było wyjścia, on
musiał odjechać...
Pochyliłem się nad skrzyniami. Zniknęły w nich wreszcie ostatnie słoje, a potem przyszła
kolej na książki. Zaginął Mickiewicz, zapadł się smutny Słowacki, wśród najrozmaitszych
czasopism i książek zatonęły nasze paprotniki i dziesiątki innych prac, które zostały napisane
przez tuana w różnych miejscowościach na Jawie. Na wierzchu ułożyłem nasze Demony
Zniszczenia. Trzy ładne tomiki, niewielkie wprawdzie, ale ileż w nich zamknięto szkodników!
Ile wymagało to pracy, jakiego ogromnego wysiłku, jakie potężne siły mieliśmy przeciwko
sobie i ile trzeba było cierpliwości, aby unieszkodliwić te najstraszniejsze!
Westchnąłem ciężko, przypomniały mi się bowiem kłopoty z doktorem, gdy się
pokłóciliśmy o nazwy. Ani Soplicy, ani Gerwazego, ani Rózeczki!... Okropne! Pozostał prawie
wyłącznie Słowacki...
Trochę ze złością zarzuciłem wieko, lecz w miarę jak je przybijałem gwozdziami, zacząłem
się coraz bardziej rozczulać. Czy warto mu to pamiętać? Ostatecznie - niech będzie Słowacki!
Przecież on też nie jest najgorszy. Może nawet lepiej pasuje do Jawy, zupełnie jak te mgły
błądzące nad ziemią w chwili, gdy słońce rozbłyśnie zza gór... Jest w nich tęsknota i żal,
miękkość i słodycz uczucia, ale czujesz też w nich bunt i maskowaną słabością potęgę. Aamią
się, płyną łagodnie, przygniatają szarzyzną, ale niespodziewanie opadają w dół i ukazują
znienacka ogniste szczyty wulkanów!...
Westchnąłem znowu, ale tym razem tylko tak, dla porządku, aby nie było wątpliwości, że
niegdyś mieliśmy z tuanem w tej sprawie różne opinie. Potem już było dobrze. Zakończyliśmy
pakowanie w najlepszej zgodzie, następnie wysłaliśmy rzeczy bagażem do Europy, sami zaś
wyskoczyliśmy na kilka dni do Wedi Koto, aby pożegnać nasze pola tytoniu. Tuan był
wzruszony, gdy je oglądał. Gdzie stosowaliśmy nowe sposoby uprawy, zieleniło się, pięknie.
Gdzie natomiast nie zastosowano środków zaradczych, marniało wszystko. Nie martwiliśmy
się jednak. W nowym sezonie w całej Indonezji miała być zastosowana metoda
Raciborskiego , a wtedy przepadną ostatecznie co najmniej dwa najbardziej złośliwe Demony
Zniszczenia.
Gdy znalezliśmy się znowu w Bogorze, w przeddzień wyjazdu do Europy tuan zabrał mnie
do swego pokoju w pięknym domu dyrektora Treuba nad stawem.
- Coś dla ciebie - wskazał ręką kolekcję grzybów, rozłożoną na stole. - To będzie nasza
ostatnia robota.
Zdziwiłem się trochę, bo zdawało mi się, że nic nie zostało do wykończenia. Nie mogłem
zrozumieć, skąd one się tutaj wzięły. Znałem je wszystkie, sam je zbierałem, lecz sądziłem, że
ich opisy znalazły się w uzupełnieniach do poprzednich rodzajów, które doktor dosyłał do
swych tomików, gdy znajdowały się jeszcze w drukarni. No, ale jeśli coś tam jeszcze
pozostało, należy wykonać! Wiadomo - do pracy nie potrzeba mnie było nigdy naganiać.
Oczyściłem natychmiast biurko, przysunąłem atrament i papier, a potem zająłem stanowisko
przy stole. Znieruchomiałem nagle. Doktor stał pośrodku i śmiał się. Zmarszczyłem brwi
nieco speszony. Co się stało? Czy zrobiłem coś niewłaściwie? Może palnąłem jakieś głupstwo,
może tu czegoś brakuje?...
Rozejrzałem się czujnie.
Wszystko było w porządku. Wprawdzie grzyby nie były ułożone przeze mnie, ale miały
etykietki, notatki znajdowały się obok, temu, co układał, nic nie można było zarzucić. A więc o
co mu idzie? Czyżby się krył za tym żart?
Podniosłem głowę. Tuan stał w tym samym miejscu, lecz przestał się śmiać.
- Nie to miałem na myśli - wyjaśnił. - Wszystko jest opracowane i przygotowane do druku...
Coraz mniej rozumiałem. Po co więc mnie wzywał i mówił o ostatniej robocie?
Natomiast - ciągnął dalej, a na jego twarzy rozbłysła powaga - brak najważniejszego, brak
nazwy. Byłeś mi właśnie do tego potrzebny.
Zmieszałem się. Po co on o tym wspomina? Dlaczego psuje nastrój w chwili rozstania?
Przecież to jest jego sprawa, nie moja. Niech robi, co chce.
- Panie - bąknąłem - nazwy nie należą do mnie...
- Przeciwnie - zaprzeczył doktor stanowczo - tylko do ciebie! Tam, w Wedi Koto,
przyrzekłem sobie, że jeśli znajdę nowy rodzaj, nie nadam mu nazwy, dopóki nie spytam ciebie
o zdanie. I znalazłem. Wybór należy do ciebie.
Popatrzył na mnie tak serdecznie, że naraz zawirowało wszystko przed moimi oczyma. Coś [ Pobierz całość w formacie PDF ]