[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lewej, kilometr od nas, łączył się ze Smotryczem. Miejsce na obóz znajdowało się w
obniżeniu terenu, kotlince otoczonej od północy lasem sosnowym, wysokim wzgórzem od
wschodu, niższym wzniesieniem od zachodu i kilkumetrową kamienistą plażą od południa.
- To materiały do budowy - ojciec Oliwiusz wskazał sterty drewnianych bali, ściętych
metrówek drewna z lasu, palet używanych do transportu towarów wielkimi ciężarówkami.
Szybko wyładowaliśmy sprzęt.
- Maciek, zostajesz - rozkazałem.
W południe Oliwiusz doprowadził wszystkich do obozu, a ja przywiozłem z ośrodka
chleb, wędliny i herbatę w ogromnych termosach. Po obiedzie Maciek z pomocą wszystkich
chłopców zaczął przygotowywać obóz. Dziewczyny w tym czasie zajęły się sortowaniem
pościeli, montażem łóżek. Do popołudnia przewiozłem już wszystko łącznie z wojskową
kuchnią polową.
Do wieczora stały już wszystkie namioty, wojskowe, dziesięcioosobowe. Cztery zajęły
dzieci, jeden Agnieszka z Moniką i Ewą, kolejny ja z Maćkiem i Gustlikiem, a następny
Oliwiusz z Kamilem i Emilem. U Agnieszki miało być ambulatorium, a u nas magazyn z
najcenniejszymi rzeczami. Postanowiliśmy na noc wystawiać straże. Wieczorem, po kolacji,
także przywiezionej z ośrodka, zarządziliśmy wczesną ciszę nocną. Jednak i tak do nocy
Kamil i Emil uzbrojeni w latarki zaganiali brykające dzieci do namiotów. Co chwila któryś z
naszych kolonistów próbował przetestować naszą czujność.
Cała kadra usiadła wokół małego ogniska nad brzegiem Dniestru. Oliwiusz rozdał
Maćkowi i Gustlikowi karty kolonijne ich podopiecznych, ze wszystkimi niezbędnymi
danymi. Później zabrała je Agnieszka, która jako pielęgniarka musiała pilnować dawkowania
leków dla kilkorga kolonistów.
- Co to? - zainteresował się Maciek na widok ognisk po drugiej stronie rzeki.
Oliwiusz obejrzał się za siebie i nerwowo zerknął raz na Agnieszkę, raz na mnie.
- To sotnia Bohuna - wyjaśnił.
***
Rano obudził mnie szum wody w łazience. Ze zdziwieniem zauważyłem, że jestem
przykryty kocem. Spojrzałem na zegarek. Była już pora śniadania. Usiadłem na brzegu
wersalki i przetarłem dłonią nieogoloną twarz.
- Dzień dobry - przywitała mnie Słowianka. - Obudziłam pana? Przepraszam, ale to i
tak chyba już pora, żeby pan poszedł na śniadanie. Jak pan wróci, to mnie już nie będzie.
Przetarłem zaspane oczy.
- Poczekaj! - zatrzymałem ją w pokoju. - Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Skoro tu
przyszłaś, to znaczy, że potrzebowałaś pomocy...
- Tylko noclegu - wtrąciła.
- A co byłoby, gdyby w tym pokoju nocował jeszcze jeden gość sympozjum?
- Dobrze wypytałam się recepcjonistki. Pokazałam jej pana wizytówkę i uwierzyła mi.
- Co teraz będziesz robiła?
- Co to pana obchodzi?
- Pomogłem ci, więc może chociaż należą mi się wyjaśnienia.
- Żadnych wyjaśnień! - dziewczyna gwałtownie zaciągnęła spinacze plecaka.
- Najdalej jutro jadę na Ukrainę - powiedziałem.
Drgnęła zaskoczona.
- No to co z tego? Jedzie pan na handel?
- Nie, turystycznie. Nie znam za dobrze kraju, ale może dam sobie radę. Przydałby mi
się dobry przewodnik.
- Ma pan tyle pieniędzy? - spojrzała na mnie krytycznie. - Fakt, auto ma pan niezłe -
przyznała.
- Zaraz pójdę na śniadanie - oznajmiłem jej. - Przyniosę ci kanapki. Masz czas, żeby
podjąć właściwą decyzję.
Na śniadanie poszedłem do kasyna oficerskiego po drugiej stronie ulicy. Nieliczni
naukowcy, którzy wstali o tak wczesnej porze, spoglądali na mnie z porozumiewawczymi
uśmieszkami na twarzach.
Kończyłem jeść jajecznicę i robić kanapki z serem dla Słowianki, gdy podszedł do
mnie kurier w kurtce znanej firmy zajmującej się przewozem przesyłek kurierskich.
- Pan Tomasz N.N.? - upewnił się.
- Tak.
- Recepcjonistka mówiła, że pana tutaj znajdę - rzekł, wręczając mi dużą foliową
kopertę.
Rozerwałem ją. W środku były delegacja, paszport podbity pieczątką AB, oznaczającą
służbowy cel wyjazdu za granicę.
Zadzwonił mój telefon komórkowy. Przedstawiciel polskich służb granicznych
poinformował mnie, że Jerzy Batura opuścił Polskę samolotem czarterowym lecącym wprost
na Wyspy Kanaryjskie. Wszystko odbyło się zgodnie z planem i nawet Jerzy Batura dotrzymał
słowa.
Zadowolony wróciłem do pokoju w hotelu „Tulipan”.
Słowianka wciąż tam była.
- Skąd pan wie, że znam Ukrainę? - zainteresowała się.
Podałem jej kanapki.
- Jesteś gotowa? Z tego co wiem, postój na granicy może potrwać, a potem jeszcze
czeka nas daleka droga, hen za Lwów - odpowiedziałem.
Już chciała zauważyć, że nie odpowiedziałem na jej pytanie, gdy ktoś zapukał do
drzwi. Był to organizator sesji naukowej, niski, w marynarce i rogowych okularach. Ciekawie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
lewej, kilometr od nas, łączył się ze Smotryczem. Miejsce na obóz znajdowało się w
obniżeniu terenu, kotlince otoczonej od północy lasem sosnowym, wysokim wzgórzem od
wschodu, niższym wzniesieniem od zachodu i kilkumetrową kamienistą plażą od południa.
- To materiały do budowy - ojciec Oliwiusz wskazał sterty drewnianych bali, ściętych
metrówek drewna z lasu, palet używanych do transportu towarów wielkimi ciężarówkami.
Szybko wyładowaliśmy sprzęt.
- Maciek, zostajesz - rozkazałem.
W południe Oliwiusz doprowadził wszystkich do obozu, a ja przywiozłem z ośrodka
chleb, wędliny i herbatę w ogromnych termosach. Po obiedzie Maciek z pomocą wszystkich
chłopców zaczął przygotowywać obóz. Dziewczyny w tym czasie zajęły się sortowaniem
pościeli, montażem łóżek. Do popołudnia przewiozłem już wszystko łącznie z wojskową
kuchnią polową.
Do wieczora stały już wszystkie namioty, wojskowe, dziesięcioosobowe. Cztery zajęły
dzieci, jeden Agnieszka z Moniką i Ewą, kolejny ja z Maćkiem i Gustlikiem, a następny
Oliwiusz z Kamilem i Emilem. U Agnieszki miało być ambulatorium, a u nas magazyn z
najcenniejszymi rzeczami. Postanowiliśmy na noc wystawiać straże. Wieczorem, po kolacji,
także przywiezionej z ośrodka, zarządziliśmy wczesną ciszę nocną. Jednak i tak do nocy
Kamil i Emil uzbrojeni w latarki zaganiali brykające dzieci do namiotów. Co chwila któryś z
naszych kolonistów próbował przetestować naszą czujność.
Cała kadra usiadła wokół małego ogniska nad brzegiem Dniestru. Oliwiusz rozdał
Maćkowi i Gustlikowi karty kolonijne ich podopiecznych, ze wszystkimi niezbędnymi
danymi. Później zabrała je Agnieszka, która jako pielęgniarka musiała pilnować dawkowania
leków dla kilkorga kolonistów.
- Co to? - zainteresował się Maciek na widok ognisk po drugiej stronie rzeki.
Oliwiusz obejrzał się za siebie i nerwowo zerknął raz na Agnieszkę, raz na mnie.
- To sotnia Bohuna - wyjaśnił.
***
Rano obudził mnie szum wody w łazience. Ze zdziwieniem zauważyłem, że jestem
przykryty kocem. Spojrzałem na zegarek. Była już pora śniadania. Usiadłem na brzegu
wersalki i przetarłem dłonią nieogoloną twarz.
- Dzień dobry - przywitała mnie Słowianka. - Obudziłam pana? Przepraszam, ale to i
tak chyba już pora, żeby pan poszedł na śniadanie. Jak pan wróci, to mnie już nie będzie.
Przetarłem zaspane oczy.
- Poczekaj! - zatrzymałem ją w pokoju. - Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Skoro tu
przyszłaś, to znaczy, że potrzebowałaś pomocy...
- Tylko noclegu - wtrąciła.
- A co byłoby, gdyby w tym pokoju nocował jeszcze jeden gość sympozjum?
- Dobrze wypytałam się recepcjonistki. Pokazałam jej pana wizytówkę i uwierzyła mi.
- Co teraz będziesz robiła?
- Co to pana obchodzi?
- Pomogłem ci, więc może chociaż należą mi się wyjaśnienia.
- Żadnych wyjaśnień! - dziewczyna gwałtownie zaciągnęła spinacze plecaka.
- Najdalej jutro jadę na Ukrainę - powiedziałem.
Drgnęła zaskoczona.
- No to co z tego? Jedzie pan na handel?
- Nie, turystycznie. Nie znam za dobrze kraju, ale może dam sobie radę. Przydałby mi
się dobry przewodnik.
- Ma pan tyle pieniędzy? - spojrzała na mnie krytycznie. - Fakt, auto ma pan niezłe -
przyznała.
- Zaraz pójdę na śniadanie - oznajmiłem jej. - Przyniosę ci kanapki. Masz czas, żeby
podjąć właściwą decyzję.
Na śniadanie poszedłem do kasyna oficerskiego po drugiej stronie ulicy. Nieliczni
naukowcy, którzy wstali o tak wczesnej porze, spoglądali na mnie z porozumiewawczymi
uśmieszkami na twarzach.
Kończyłem jeść jajecznicę i robić kanapki z serem dla Słowianki, gdy podszedł do
mnie kurier w kurtce znanej firmy zajmującej się przewozem przesyłek kurierskich.
- Pan Tomasz N.N.? - upewnił się.
- Tak.
- Recepcjonistka mówiła, że pana tutaj znajdę - rzekł, wręczając mi dużą foliową
kopertę.
Rozerwałem ją. W środku były delegacja, paszport podbity pieczątką AB, oznaczającą
służbowy cel wyjazdu za granicę.
Zadzwonił mój telefon komórkowy. Przedstawiciel polskich służb granicznych
poinformował mnie, że Jerzy Batura opuścił Polskę samolotem czarterowym lecącym wprost
na Wyspy Kanaryjskie. Wszystko odbyło się zgodnie z planem i nawet Jerzy Batura dotrzymał
słowa.
Zadowolony wróciłem do pokoju w hotelu „Tulipan”.
Słowianka wciąż tam była.
- Skąd pan wie, że znam Ukrainę? - zainteresowała się.
Podałem jej kanapki.
- Jesteś gotowa? Z tego co wiem, postój na granicy może potrwać, a potem jeszcze
czeka nas daleka droga, hen za Lwów - odpowiedziałem.
Już chciała zauważyć, że nie odpowiedziałem na jej pytanie, gdy ktoś zapukał do
drzwi. Był to organizator sesji naukowej, niski, w marynarce i rogowych okularach. Ciekawie [ Pobierz całość w formacie PDF ]