[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie słuchałem dalej wywodów Zaliczki. Oto bowiem na skraju lasu pojawiła się Hania
i kiwnęła na mnie ręką. Przyniosła mi płaszcz.
- Jest uprasowany, bo bardzo go wygniotłam - powiedziała. - Przepraszam pana także,
że dziś rano odeszłam bez pożegnania.
Wzruszyłem ramlonami. W milczeniu przyjąłem od niej płaszcz. W karteczce, którą
mi odchodząc pozostawiła, nazwała mnie naiwnym głupcem. Nie wydawało mi się słuszne
kontynuowanie znajorności z tą panienką, która uważała się za najsprytniejszą osobę na
świecie.
Bardzo mnie jednak korciło, żeby jej czymś dokuczyć.
- Uważa mnie pani za głupca, ponieważ okazałem pomoc komuś, kto, jak mi się
wydawało, mojej pomocy potrzebował. I choć zostałem oszukany, pani wybaczy, ale nie
wyciągnę wniosków z tej przykrej dla mnie lekcji. Bądę dalej okazywał pomoc każdemu, kto
tej pomocy będzie potrzebował, choć, być może, ten i ów nazwie mnie dlatego człowiekiem
głupim i naiwnym. Co do pani zaś, sądzę, że spryt i przebiegłość mają krótkie nogi, i jestem
przekonany, że kiedyś wyjdą one pani na złe. Zaczerwieniła się.
- Ależ ja nie to miałam na myśli... Ja nie dlatego napisałam, że pan jest głupi i
naiwny... - zaczęła się plątać. Widać było, że nie umie, a może nie znajduje w tej chwili
żadnego usprawiedliwienia dla swego postępku.
- A poza tym - dorzuciłem - ma pani jeszcze jedną brzydką cechę: gadulstwo.
Dlaczego powiedziała pani rybakowi Skałbanie, że jestem dziennikarzem?
- Bo... Bo słyszałam, jak on opowiadał memu ojcu, że tu po okolicy kręci się jakiś
podejrzany typ, i właśnie pana opisał. Wówczas wyjaśniłam, że jest pan dziennikarzem i
spędza pan urlop w naszej okolicy. Skałbana nie cieszy się w naszej okolicy najlepszą sławą,
po prostu bałam się, że jeśli uzna pana za kogoś podejrzanego, może się panu przytrafić jakaś
przykra przygoda.
Znowu wzruszyłem ramionami.
- Co pani na tym zależy? Zdołałem wywnioskować z pani dotychczasowego
postępowania, że życzy mi pani jak najgorzej.
Aż nogą tupnęła.
- To nieprawda. Nie życzę panu niczego złego. Po prostu wzięłam pana za kogoś
innego i dlatego byłam nieuprzejma.
Zrobiłem kilka kroków w stronę swojego namiotu. Poszła za mną, chciała mi coś
powiedzieć, ale nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. A ja. nie zamierzałem jej tego ułatwić,
W końcu rzekła po prostu:
- Czy nie sądzi pan, że moglibyśmy pojechać do Ciechocinka?
- Po co?
- Jak to: po co? Trzeba stwierdzić, czy na parkingu stoi jeszcze ów wielki czarny wóz.
A jeśli tam jeszcze jest, warto się dowiedzieć, do kogo należy i w jakim celu ten człowiek
jezdził po lesie nocą z pogaszonymi światłami?
Lekceważąco machnąłem ręką.
- A cóż mnie ta sprawa obchodzi?
- W rozmowie ze mną sam pan wspomniał o tym samochocjzie i powiedział, że jego
podróż po lesie wydała się panu podejrzana,,.
- Owszem, ale czy to znaczy, że powinienem jechać do Ciechocinka? Pani zachowanie
jest daleko bardziej podejrzane niż owego kierowcy, a przecież nie przeprowadzam w pani
sprawie żadnego śledztwa.
Potrząsnęła głową.
- Dobrze. Powiem panu, dlaczego moje zachowanie mogło panu wydawać się takie
dziwne. Ale jedzmy do Ciechocinka. Szkoda czasu na gadanie, wyznania moje mogą nastąpić
po drodze.
Kłamałem twierdząc, że nie zamierzam jechać do Ciechocinka i nic mnie nie obchodzi
właściciel czarnego samochodu. Teraz, gdy obiecałar że powie mi coś, co mogło mnie
zainteresować, udałem, że tylko na jej prośbę decyduję się na wyjazd.
Wyprowadziłem sama z płóciennego garażu. Zaprosiłem dziewczynę do auta.
Pojechaliśmy.
- No, słucham panią - odezwałem się po kilkunastu minutach jazdy. Ulice miasteczka
wyprowadziły nas właśnie na szosę do Ciechocinka.
- Wszystko przedstawia się bardzo prosto - rzekła, - W naszej okolicy ukryta została
cała fura różnego rodzaju cennych przedmiotów dziedzica Dunina, I jest na pewno sporo
chętnych, którzy usłyszawszy o ukrytym bogactwie, chcą je odnalezć dla siebie. Do tych ludzi
należą: ja, pan, zapewne właściciel czarnego auta, a byc może także jeszcze ktoś, o kim nic
nie wiemy. Chodzi więc o to, żeby nie tylko samemu szukać, ale i konkurencji patrzyć na
palce. Każdy chciałby się wzbogacić, no nie?
- Nie - mruknąłem. - Nie każdy chciałby się wzbogacić takim kosztem. Co do mnie,
proszę pani, to gdybym nawet odnalazł rzeczy dziedzica Dunina, nie przywłaszczyłbym ich
sobie. Nie wierzy mi pani?
Zatrzymałem samochód na brzegu szosy, sięgnąłem do portfela i wyjąłem z niego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
Nie słuchałem dalej wywodów Zaliczki. Oto bowiem na skraju lasu pojawiła się Hania
i kiwnęła na mnie ręką. Przyniosła mi płaszcz.
- Jest uprasowany, bo bardzo go wygniotłam - powiedziała. - Przepraszam pana także,
że dziś rano odeszłam bez pożegnania.
Wzruszyłem ramlonami. W milczeniu przyjąłem od niej płaszcz. W karteczce, którą
mi odchodząc pozostawiła, nazwała mnie naiwnym głupcem. Nie wydawało mi się słuszne
kontynuowanie znajorności z tą panienką, która uważała się za najsprytniejszą osobę na
świecie.
Bardzo mnie jednak korciło, żeby jej czymś dokuczyć.
- Uważa mnie pani za głupca, ponieważ okazałem pomoc komuś, kto, jak mi się
wydawało, mojej pomocy potrzebował. I choć zostałem oszukany, pani wybaczy, ale nie
wyciągnę wniosków z tej przykrej dla mnie lekcji. Bądę dalej okazywał pomoc każdemu, kto
tej pomocy będzie potrzebował, choć, być może, ten i ów nazwie mnie dlatego człowiekiem
głupim i naiwnym. Co do pani zaś, sądzę, że spryt i przebiegłość mają krótkie nogi, i jestem
przekonany, że kiedyś wyjdą one pani na złe. Zaczerwieniła się.
- Ależ ja nie to miałam na myśli... Ja nie dlatego napisałam, że pan jest głupi i
naiwny... - zaczęła się plątać. Widać było, że nie umie, a może nie znajduje w tej chwili
żadnego usprawiedliwienia dla swego postępku.
- A poza tym - dorzuciłem - ma pani jeszcze jedną brzydką cechę: gadulstwo.
Dlaczego powiedziała pani rybakowi Skałbanie, że jestem dziennikarzem?
- Bo... Bo słyszałam, jak on opowiadał memu ojcu, że tu po okolicy kręci się jakiś
podejrzany typ, i właśnie pana opisał. Wówczas wyjaśniłam, że jest pan dziennikarzem i
spędza pan urlop w naszej okolicy. Skałbana nie cieszy się w naszej okolicy najlepszą sławą,
po prostu bałam się, że jeśli uzna pana za kogoś podejrzanego, może się panu przytrafić jakaś
przykra przygoda.
Znowu wzruszyłem ramionami.
- Co pani na tym zależy? Zdołałem wywnioskować z pani dotychczasowego
postępowania, że życzy mi pani jak najgorzej.
Aż nogą tupnęła.
- To nieprawda. Nie życzę panu niczego złego. Po prostu wzięłam pana za kogoś
innego i dlatego byłam nieuprzejma.
Zrobiłem kilka kroków w stronę swojego namiotu. Poszła za mną, chciała mi coś
powiedzieć, ale nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. A ja. nie zamierzałem jej tego ułatwić,
W końcu rzekła po prostu:
- Czy nie sądzi pan, że moglibyśmy pojechać do Ciechocinka?
- Po co?
- Jak to: po co? Trzeba stwierdzić, czy na parkingu stoi jeszcze ów wielki czarny wóz.
A jeśli tam jeszcze jest, warto się dowiedzieć, do kogo należy i w jakim celu ten człowiek
jezdził po lesie nocą z pogaszonymi światłami?
Lekceważąco machnąłem ręką.
- A cóż mnie ta sprawa obchodzi?
- W rozmowie ze mną sam pan wspomniał o tym samochocjzie i powiedział, że jego
podróż po lesie wydała się panu podejrzana,,.
- Owszem, ale czy to znaczy, że powinienem jechać do Ciechocinka? Pani zachowanie
jest daleko bardziej podejrzane niż owego kierowcy, a przecież nie przeprowadzam w pani
sprawie żadnego śledztwa.
Potrząsnęła głową.
- Dobrze. Powiem panu, dlaczego moje zachowanie mogło panu wydawać się takie
dziwne. Ale jedzmy do Ciechocinka. Szkoda czasu na gadanie, wyznania moje mogą nastąpić
po drodze.
Kłamałem twierdząc, że nie zamierzam jechać do Ciechocinka i nic mnie nie obchodzi
właściciel czarnego samochodu. Teraz, gdy obiecałar że powie mi coś, co mogło mnie
zainteresować, udałem, że tylko na jej prośbę decyduję się na wyjazd.
Wyprowadziłem sama z płóciennego garażu. Zaprosiłem dziewczynę do auta.
Pojechaliśmy.
- No, słucham panią - odezwałem się po kilkunastu minutach jazdy. Ulice miasteczka
wyprowadziły nas właśnie na szosę do Ciechocinka.
- Wszystko przedstawia się bardzo prosto - rzekła, - W naszej okolicy ukryta została
cała fura różnego rodzaju cennych przedmiotów dziedzica Dunina, I jest na pewno sporo
chętnych, którzy usłyszawszy o ukrytym bogactwie, chcą je odnalezć dla siebie. Do tych ludzi
należą: ja, pan, zapewne właściciel czarnego auta, a byc może także jeszcze ktoś, o kim nic
nie wiemy. Chodzi więc o to, żeby nie tylko samemu szukać, ale i konkurencji patrzyć na
palce. Każdy chciałby się wzbogacić, no nie?
- Nie - mruknąłem. - Nie każdy chciałby się wzbogacić takim kosztem. Co do mnie,
proszę pani, to gdybym nawet odnalazł rzeczy dziedzica Dunina, nie przywłaszczyłbym ich
sobie. Nie wierzy mi pani?
Zatrzymałem samochód na brzegu szosy, sięgnąłem do portfela i wyjąłem z niego [ Pobierz całość w formacie PDF ]