[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Coś nie zgadzało się w tym ptaku. Był najwyrazniej przeżytkiem, skazanym na wymarcie.
Ród jego w przeszłości albo zatrzymał się z jakichś przyczyn w swym naturalnym rozwoju,
nie postępując naprzód odpowiednio do zmian w otoczeniu i w warunkach swego bytu
albo nie otoczenie ptaka się zmieniło, lecz on sam jakoś wynaturzał się, niedołężniał,
podupadał. Ale zaraz wyłaniało się niepokojące pytanie: dlaczego tak się stało? Dlaczego ten
właśnie ptak tracił żywotność? Dlaczego przyroda tysiąc innych gatunków stworzeń
wyposażyła we wszystko niezbędne do życia i rozwoju, umożliwiała im postępowanie, że tak
powiem, z duchem czasu, a tu naraz, w przypadku tysiącznym pierwszym, jak gdyby strzeliła
byka, jak gdyby zabrakło jej sił twórczych, zawiodła jej żelazna konsekwencja, tak doskonale
stosowana do innych istot?
Kto dociecze przyczyn tego wyjątku? !"
Co tęższe mózgi ludzkości od wieków wysilały się, by poz-
168
nać prawa przyrody i ujarzmić jej siły. A przecież jak wstydliwie mało dotychczas zdziałały,
ile tu jeszcze do odrobienia! Niewykluczone, że wkrótce będziemy użerali się między sobą o
wysłanie konsulów na Marsa. Tymczasem jednak sprawy naszej starej Ziemi, najistotniejsze,
najbardziej bezpośrednio związane z naszym bytem, najbliższe nam, ciągle jeszcze pozostaną
dręczącą tajemnicą. Wczoraj ginęły różne dinozaury nie wiadomo jak; dziś przyroda obcina
poczciwym dzioboroż-com życionośne skrzydła i trudno nam zrozumieć dlaczego, a jutro
komu pisana zagłada?
Pomyłka
Machnąłem ręką: śliczny, złocisty dzień nie nadawał się do hamletyzowania. Ptak-dziwoląg
już odtelepał się wśród drzew i znikł z oczu. Zarzuciłem na ramię nieodłączną torbę z rol-
leiflexem wewnątrz (Hej, czasy! Dawniej, w okresie krzepy barbarzyńskiej, zarzucało się
strzelbę!) i poszedłem na przechadzkę w stronę widniejącego w dali bowalu.
Gruchały gdzieś dzikie gołębie. Widziałem ich wiele nie tylko w Gwinei, ale pózniej i w
Ghanie : były równie pospolite jak w Azji, w wietnamskiej krainie Sipsong Czothai.
Choćby więc dusza nie wiem jak pragnęła zatopić się, zatracić w tej pustoszy afrykańskiej,
nic z tego: znajome, łagodne bębnienie gołębi płatało figla i człowiekowi, czy chciał, czy nie
chciał, przypominało o istnieniu świata. Było to ptasie radio.
Gapiąc się na to i owo, kroczyłem skrajem lasu po spalonej ziemi bowalu. A gdzie małpy?
ocknąłem się nagle rozbawiony, zadając sobie to pytanie. Długo nie potrzebowałem szukać: o
dwieście kroków przede mną hasało kilka zwinnych kocz-kodanów. Stadko przyjęło
pojawienie się człowieka niezadowolonym gulgotem, dając upust małpiemu oburzeniu, i
wśród ociągań się zaczęło uchodzić w las. Bez popłochu, ale w złym
169
sosie. Gdy całkowicie zginęło w gąszczu, od razu umilkło jak trusia.
89
W tym miejscu bowalu znajdowało się wiele grzybów-termi-tierów; jak to zwykle bywało na
wypalonych goliznach. Wyjątkowo pokazne kopczyki nęciły do zdjęć. Wyjąłem aparat i
zacząłem je fotografować, a także siebie na tle bowalu.
Zaraz na początku przechadzki zauważyłem sępa zausznika, toczącego wysoko na niebie swe
kręgi widok w brussie i na sawannie dość powszechny. Podczas mej krzątaniny przy
aparacie sęp zniżył lot i niedwuznacznie zainteresował się moją osobą. Sądziłem, że to
zwykła ciekawość i ptak przekonawszy się, że padliny tu nie ma, poleci dalej. Ale nie. Sęp
opadł do wysokości około stu metrów nad ziemią i nadal uporczywie krążył nade mną, nie
spuszczając ze mnie pożądliwego ślepia. Krążył i krążył.
Zwariował, czy co? Sępy zazwyczaj szybują tak nisko wtedy, gdy odkryją na ziemi ścierwo,
ale jakiego żeru dopatrzył się tu ten hultaj? Czyżby wziął mnie za trupa, czy myślał, że to
jakiś zdychający dzioborożec i tu mu kipnę? Może niecnota znał datę mego urodzenia i stąd
wysnuł pobożne nadzieje? Klnę się na wszystkie święte brody, że tak wcześnie wykito-wać
nie miałem chętki.
W przystępie dobrego humoru jeszcze raz się sfotografowałem, by dokumentnie stwierdzić,
czy wyglądam na truposza. Do kaduka! Nie wyglądałem. Na zdjęciu, które pózniej
wywołałem, szedł między termitierami sprężystym krokiem żywy, zdrowy mężczyzna, a nie
żaden łamaga ni umrzyk dla ścierwojada.
Jakże wtedy żałowałem, że nie miałem pod ręką Chavo-towego mauzera. Olbrzymi sęp
kołował powoli i na tej wysokości stanowił niechybny cel. Był jeszcze potężniejszy niż orzeł-
żongler, który pojawił się nad domostwem "Chavota, i chyba dwa razy większy niż moje
znajome, południowoamerykańskie sępy urubu. Istny kolos, jasnoszary na brzuchu, nagi na
głowie i szyi, o ostrym wielkim dziobie i okrutnych oczach wydawał się wcieleniem
brutalnej siły i drapieżności.
Gdy nieco pózniej spakowałem manatki i ruszyłem w drogę
170
powrotną ku tartakowi, sęp rozluznił swe powietrzne oblężenie i odleciał wyżej. Widać
rozmyślił się; poznał swą pomyłkę, dał mi spokój. Przyznam się, że odczułem pewną ulgę:
wariat, pomyleniec, ale mimo wszystko nie było to przyjemne wrażenie, gdy tak zawzięcie
mnie okrążał.
Małpy, które przedtem spłoszyłem, musiały śledzić mnie przez cały czas zaczajone w
gąszczu, bo gdy odszedłem kilkadziesiąt kroków, podniosły za mną zjadliwy krzyk.
Zachłystywały się od szyderstwa, ze złośliwej radości beczały jakimś niemałpim głosem,
rzucały za mną wymyślne obelgi, pewnie rozstawiały mi rodzinę po kątach.
G...rze! huknąłem na nie co sił. Co ja wam złego zrobiłem?!
Naiwne pytanie! Nie trzeba robić nic złego, by być prześladowanym.
Małpy, stropione moim okrzykiem, trochę przycichły, ale tylko na chwilę. Potem od nowa
posypał się za mną rzęsisty grad urągań i tak trwało dopóty, dopóki nie oddaliłem się na
dobre. Cóż to było: nienawiść do człowieka czy tylko swawola małpiej łobuzerii?
Rozległo się donośne pykanie traktora. Chavot i jego czeladz wracali z głębi brussy. Traktor
ciągnął na łańcuchu ogromnie gruby i długi pień, zapowiadający parę dni solidnej pracy w
tartaku. Ludzie byli roześmiani i podnieceni, jak gdyby przytaszczyli z lasu najpiękniejszą
zdobycz. Pień znaczył dla nich chleb, ryż ostry sos fonto" i pieszczotę żon. Więc ich radość
życia była rzetelna, prężna i tak porywająca, że wobec niej wszelkie pomyłki w przyrodzie
zdawały się schodzić na drugi plan, stawały się jakieś mniej ważne.
Omar
Pod wieczór tego dnia zjawił się u nas na rowerze wezwany Mamadu Omar, słynny myśliwy i [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl ocenkijessi.opx.pl
Coś nie zgadzało się w tym ptaku. Był najwyrazniej przeżytkiem, skazanym na wymarcie.
Ród jego w przeszłości albo zatrzymał się z jakichś przyczyn w swym naturalnym rozwoju,
nie postępując naprzód odpowiednio do zmian w otoczeniu i w warunkach swego bytu
albo nie otoczenie ptaka się zmieniło, lecz on sam jakoś wynaturzał się, niedołężniał,
podupadał. Ale zaraz wyłaniało się niepokojące pytanie: dlaczego tak się stało? Dlaczego ten
właśnie ptak tracił żywotność? Dlaczego przyroda tysiąc innych gatunków stworzeń
wyposażyła we wszystko niezbędne do życia i rozwoju, umożliwiała im postępowanie, że tak
powiem, z duchem czasu, a tu naraz, w przypadku tysiącznym pierwszym, jak gdyby strzeliła
byka, jak gdyby zabrakło jej sił twórczych, zawiodła jej żelazna konsekwencja, tak doskonale
stosowana do innych istot?
Kto dociecze przyczyn tego wyjątku? !"
Co tęższe mózgi ludzkości od wieków wysilały się, by poz-
168
nać prawa przyrody i ujarzmić jej siły. A przecież jak wstydliwie mało dotychczas zdziałały,
ile tu jeszcze do odrobienia! Niewykluczone, że wkrótce będziemy użerali się między sobą o
wysłanie konsulów na Marsa. Tymczasem jednak sprawy naszej starej Ziemi, najistotniejsze,
najbardziej bezpośrednio związane z naszym bytem, najbliższe nam, ciągle jeszcze pozostaną
dręczącą tajemnicą. Wczoraj ginęły różne dinozaury nie wiadomo jak; dziś przyroda obcina
poczciwym dzioboroż-com życionośne skrzydła i trudno nam zrozumieć dlaczego, a jutro
komu pisana zagłada?
Pomyłka
Machnąłem ręką: śliczny, złocisty dzień nie nadawał się do hamletyzowania. Ptak-dziwoląg
już odtelepał się wśród drzew i znikł z oczu. Zarzuciłem na ramię nieodłączną torbę z rol-
leiflexem wewnątrz (Hej, czasy! Dawniej, w okresie krzepy barbarzyńskiej, zarzucało się
strzelbę!) i poszedłem na przechadzkę w stronę widniejącego w dali bowalu.
Gruchały gdzieś dzikie gołębie. Widziałem ich wiele nie tylko w Gwinei, ale pózniej i w
Ghanie : były równie pospolite jak w Azji, w wietnamskiej krainie Sipsong Czothai.
Choćby więc dusza nie wiem jak pragnęła zatopić się, zatracić w tej pustoszy afrykańskiej,
nic z tego: znajome, łagodne bębnienie gołębi płatało figla i człowiekowi, czy chciał, czy nie
chciał, przypominało o istnieniu świata. Było to ptasie radio.
Gapiąc się na to i owo, kroczyłem skrajem lasu po spalonej ziemi bowalu. A gdzie małpy?
ocknąłem się nagle rozbawiony, zadając sobie to pytanie. Długo nie potrzebowałem szukać: o
dwieście kroków przede mną hasało kilka zwinnych kocz-kodanów. Stadko przyjęło
pojawienie się człowieka niezadowolonym gulgotem, dając upust małpiemu oburzeniu, i
wśród ociągań się zaczęło uchodzić w las. Bez popłochu, ale w złym
169
sosie. Gdy całkowicie zginęło w gąszczu, od razu umilkło jak trusia.
89
W tym miejscu bowalu znajdowało się wiele grzybów-termi-tierów; jak to zwykle bywało na
wypalonych goliznach. Wyjątkowo pokazne kopczyki nęciły do zdjęć. Wyjąłem aparat i
zacząłem je fotografować, a także siebie na tle bowalu.
Zaraz na początku przechadzki zauważyłem sępa zausznika, toczącego wysoko na niebie swe
kręgi widok w brussie i na sawannie dość powszechny. Podczas mej krzątaniny przy
aparacie sęp zniżył lot i niedwuznacznie zainteresował się moją osobą. Sądziłem, że to
zwykła ciekawość i ptak przekonawszy się, że padliny tu nie ma, poleci dalej. Ale nie. Sęp
opadł do wysokości około stu metrów nad ziemią i nadal uporczywie krążył nade mną, nie
spuszczając ze mnie pożądliwego ślepia. Krążył i krążył.
Zwariował, czy co? Sępy zazwyczaj szybują tak nisko wtedy, gdy odkryją na ziemi ścierwo,
ale jakiego żeru dopatrzył się tu ten hultaj? Czyżby wziął mnie za trupa, czy myślał, że to
jakiś zdychający dzioborożec i tu mu kipnę? Może niecnota znał datę mego urodzenia i stąd
wysnuł pobożne nadzieje? Klnę się na wszystkie święte brody, że tak wcześnie wykito-wać
nie miałem chętki.
W przystępie dobrego humoru jeszcze raz się sfotografowałem, by dokumentnie stwierdzić,
czy wyglądam na truposza. Do kaduka! Nie wyglądałem. Na zdjęciu, które pózniej
wywołałem, szedł między termitierami sprężystym krokiem żywy, zdrowy mężczyzna, a nie
żaden łamaga ni umrzyk dla ścierwojada.
Jakże wtedy żałowałem, że nie miałem pod ręką Chavo-towego mauzera. Olbrzymi sęp
kołował powoli i na tej wysokości stanowił niechybny cel. Był jeszcze potężniejszy niż orzeł-
żongler, który pojawił się nad domostwem "Chavota, i chyba dwa razy większy niż moje
znajome, południowoamerykańskie sępy urubu. Istny kolos, jasnoszary na brzuchu, nagi na
głowie i szyi, o ostrym wielkim dziobie i okrutnych oczach wydawał się wcieleniem
brutalnej siły i drapieżności.
Gdy nieco pózniej spakowałem manatki i ruszyłem w drogę
170
powrotną ku tartakowi, sęp rozluznił swe powietrzne oblężenie i odleciał wyżej. Widać
rozmyślił się; poznał swą pomyłkę, dał mi spokój. Przyznam się, że odczułem pewną ulgę:
wariat, pomyleniec, ale mimo wszystko nie było to przyjemne wrażenie, gdy tak zawzięcie
mnie okrążał.
Małpy, które przedtem spłoszyłem, musiały śledzić mnie przez cały czas zaczajone w
gąszczu, bo gdy odszedłem kilkadziesiąt kroków, podniosły za mną zjadliwy krzyk.
Zachłystywały się od szyderstwa, ze złośliwej radości beczały jakimś niemałpim głosem,
rzucały za mną wymyślne obelgi, pewnie rozstawiały mi rodzinę po kątach.
G...rze! huknąłem na nie co sił. Co ja wam złego zrobiłem?!
Naiwne pytanie! Nie trzeba robić nic złego, by być prześladowanym.
Małpy, stropione moim okrzykiem, trochę przycichły, ale tylko na chwilę. Potem od nowa
posypał się za mną rzęsisty grad urągań i tak trwało dopóty, dopóki nie oddaliłem się na
dobre. Cóż to było: nienawiść do człowieka czy tylko swawola małpiej łobuzerii?
Rozległo się donośne pykanie traktora. Chavot i jego czeladz wracali z głębi brussy. Traktor
ciągnął na łańcuchu ogromnie gruby i długi pień, zapowiadający parę dni solidnej pracy w
tartaku. Ludzie byli roześmiani i podnieceni, jak gdyby przytaszczyli z lasu najpiękniejszą
zdobycz. Pień znaczył dla nich chleb, ryż ostry sos fonto" i pieszczotę żon. Więc ich radość
życia była rzetelna, prężna i tak porywająca, że wobec niej wszelkie pomyłki w przyrodzie
zdawały się schodzić na drugi plan, stawały się jakieś mniej ważne.
Omar
Pod wieczór tego dnia zjawił się u nas na rowerze wezwany Mamadu Omar, słynny myśliwy i [ Pobierz całość w formacie PDF ]